Od 2030 r. Francuzi mają pracować dłużej o dwa lata, do 64. roku życia – podała we wtorek premier Élisabeth Borne. Jeszcze tydzień wcześniej twierdziła, że będzie to 65 lat, choć – jak zaznaczała – „sprawa jest do dyskusji”. Czym zresztą wzbudziła powątpiewanie w szczerość intencji rządu: bo jeśli władze opierają się na dokładnych wyliczeniach, to nawet jeden rok robi różnicę. A jeśli nie, to – jak przypuszcza wielu komentatorów – nie chodzi jedynie o zbilansowanie systemu emerytalnego. W dodatku związkowcy twierdzą, że rząd nie wziął pod uwagę ich zdania. Konsultacje trwały wprawdzie miesiąc i nie ograniczyły się do przesyłania korespondencji – odbyły się też rozmowy, ale wszystkie centrale związkowe czują się pominięte, bo od razu uprzedzały, że nie ma ich zgody na ruszanie wieku emerytalnego.
Nad Sekwaną pracuje się, przynajmniej teoretycznie, krócej niż w większości krajów europejskich. I nie chodzi o to, że – zgodnie z utrwalonym (i niebezpodstawnym) stereotypem Francuz traktuje przynajmniej godzinną przerwę na déjeuner (obiad) i czas na posnucie się z kawą po biurze (w fabryce wygląda to inaczej) jak swoje święte prawo. Oficjalny wiek emerytalny to teraz, po ostatniej reformie z 2014 r., 62 lata – w Niemczech czy Belgii jest stopniowo podnoszony do 67 lat, a np. w Grecji już osiągnął ten pułap.
Tyle że francuski – skomplikowany – system emerytalny oprócz licznych wyjątków dla poszczególnych grup zawodowych przewiduje świadczenia pełne i częściowe. Do tych pierwszych prawo nabywa się po przepracowaniu odpowiedniej liczby kwartałów (np. dla urodzonych od 1955 r. – 166 kwartałów). Efekt jest taki, że w zależności od wykształcenia (momentu podjęcia pracy) i roku urodzenia można być ekonomicznie zmuszonym do aktywności zawodowej nawet po osiągnięciu wieku uprawniającego do emerytury. I – jak twierdzą związki zawodowe – wybiera ją stosunkowo niewielu uprawnionych. Jeśli tak, to co w życiu przeciętnego Francuza zmieni reforma? I dlaczego jest generalnie odrzucana?
Reklama

Wielka zmiana

Kiedy w 2017 r. prezydent Emmanuel Macron szykował się do wielkiej reformy emerytalnej, argumentował ją sprawiedliwością społeczną. Francuzi najwyraźniej tego aspektu nie docenili, bo protestowali i na ulicach, i poprzez swoich deputowanych. A ponieważ pierwsza kadencja nie sprzyja kontrowersyjnym projektom, prezydent mówił o reformie coraz rzadziej i ciszej, a w ostatniej kampanii wręcz tematu unikał. Co najwyżej odpowiadał, że tak, owszem, trzeba by do niego podejść raz jeszcze, ale przy niczym się nie upiera. Po zdobyciu drugiej kadencji przypomniał sobie jednak, że chce coś po sobie zostawić oprócz wspomnienia nie zawsze chlubnej postawy w polityce międzynarodowej, i do reformy emerytur – rękami premier Borne – powrócił. Tym razem już nie pod hasłami społecznymi, lecz gospodarczymi i propaństwowymi. – Musimy pracować więcej – stwierdził w orędziu sylwestrowym i zapowiedział, że to będzie rok reformy emerytur. Kreując zresztą atmosferę zagrożenia, której nie wszyscy się poddali.
Według prezydenta, państwa nie będzie stać na dofinansowywanie systemu emerytalnego, skoro ma deficyt w handlu zagranicznym w wysokości 160 mld euro, niską produktywność w porównaniu z wielkością społeczeństwa, a do tego niepewną sytuację w przyszłości. Owszem, na razie system jest na plusie (ok. 2 mld euro), ale jak długo jeszcze? Rząd wyliczył, że już za ok. siedem lat deficyt będzie wynosił 12–20 mld euro rocznie (co – jak twierdzą przeciwnicy reformy – jest i tak kropelką w porównaniu z ponad 300 mld euro, jakie przez system przepływają). I stwierdził, że trzeba stworzyć warunki do zbilansowania go po roku 2030.
Władze odwołują się do raportu działającej przy premierze Rady Kształtowania Emerytur (Conseil d’orientation des retraites, COR) – ciała złożonego z ekonomistów, parlamentarzystów, przedstawicieli związków zawodowych, organizacji pracodawców i administracji. Na ten sam dokument powołują się dziś zresztą wszyscy: i Emmanuel Macron, twierdząc, że emerytury trzeba jak najszybciej zreformować, i przeciwnicy zmian. Problem w tym, że trudno dziś prognozować cokolwiek w długiej perspektywie, czego nauczyła nas zarówno pandemia, jak i wojna w Ukrainie. Przekonaliśmy się, że sytuacja gospodarcza może się bardzo szybko zmienić. Ale i bez tak dramatycznych wydarzeń ciała prognozujące się mylą.
W 2013 r. COR uważał, że w 2020 r. system już będzie deficytowy, a ma nadwyżkę – mówi ekonomista Thomas Porcher. – Dlatego trzeba do tych prognoz podchodzić co najmniej ostrożnie. Jedno jest pewne: jesteśmy daleko od zapowiadanego upadku.

Interpretacja prognozy

Co właściwie wynika z raportu COR? W zależności od wielu zmiennych (rozwoju gospodarczego, stopy bezrobocia, produktywności etc.) w jednym scenariuszu na cztery system emerytalny „wchodzi” w deficyt za ok. 10 lat. W trzech – pozostaje na plusie. Wcześniej – do roku 2027 (a więc w okresie objętym prognozami rządowymi ustalonymi w ramach programu stabilności na lata 2021–2027) – wydatki na emerytury względem PKB nie zmieniałyby się zasadniczo. Mają wzrosnąć z 13,8 proc. w 2021 r. do 13,9 proc. PKB w 2027 r. Jednocześnie w latach 2028–2032 udział wydatków na emerytury wzrósłby, osiągając 14,2 proc. do 14,7 proc. w zależności od scenariusza. Europejska średnia wynosi w tej chwili ok. 7 proc. PKB.
„W dłuższej perspektywie, od 2032 do 2070 r., (…) udział wydatków na emerytury w majątku narodowym byłby w miarę stabilny. Wynik ten może wydawać się sprzeczny z intuicją w odniesieniu do starzenia się społeczeństwa, które nieuchronnie odbije się na przyszłych wydatkach na emerytury, zwiększając stosunek liczby emerytów do liczby osób opłacających składki” – czytamy w raporcie COR. „Ta niekorzystna zmiana jest z jednej strony równoważona podniesieniem wieku emerytalnego, który wzrośnie z 62 do 64 lat z powodu już przyjętych reform; z drugiej – przez niewielki wzrost standardu życia emerytów w stosunku do majątku. (...) Poziom życia emerytów na tle ogółu ludności wyniósłby między 75,5 a 87,2 proc w 2070 r., w porównaniu z 101,5 proc. w 2019 r. Stabilizacja/redukcja udziału wydatków emerytalnych w PKB jest równoważona przez względny – a nie bezwzględny – spadek poziomu życia emerytów w stosunku do ogółu populacji”.
Raport COR jest więc daleki od katastroficznego tonu, w jakim wypowiadają się władze, ale nie znaczy to, nie ma żadnego problemu. – Prezydent ma rację w trzech sprawach. Po pierwsze, jeśli nie będziemy pracować wystarczająco długo, zagrożony będzie nie tylko system emerytalny, lecz także poziom życia obywateli. Można żyć iluzjami, można żyć na kredyt, można finansować emerytury, zwiększając deficyt, ale na dłuższą metę to będzie nie do wytrzymania – komentuje Jean-Marc Daniel, profesor ESCP Business School, ekonomista. – Po drugie, trzeba pamiętać, że system finansują młodsi. Na początku wieku mieliśmy dwoje aktywnych na emeryta, teraz ten stosunek wynosi 1,7 : 1 i będzie się pogarszać. Trzeba więc znaleźć sposób, by zwiększyć liczbę pracujących. Po trzecie: Francja wybrała godną szacunku opcję, by zapewniać emerytom przyzwoity poziom życia. W latach 70., kiedy zaczęto wyliczać próg ubóstwa, biednymi byli ludzie starzy. Teraz są to 30-letnie kobiety samotnie wychowujące dziecko. Poziom życia nieaktywnych jest w wielu przypadkach lepszy niż pracujących. Co do zasady, zabieramy tym, którzy pracują, i dajemy tym, którzy nie pracują. I są dwa wyjścia: albo obniżyć poziom życia niepracujących, albo zwiększyć liczbę pracujących. A to można zrobić, albo szukając młodych za granicą, albo wydłużając wiek uprawniający do emerytury.
Przez XX w. poziom życia emerytów rósł, a przez tę reformę spadnie. Dla mnie to kompletne odwrócenie systemu bazującego na solidarności międzypokoleniowej. Cel jest jeden: oszczędności, które pozwoliłyby na zmniejszenie podatków, przede wszystkim dla firm. Wydłużamy pracę bardziej, niż rośnie średnia wieku. To oczywista oszczędność, bo będziemy pobierać świadczenia krócej. Do tego, jeśli dziś ktoś ma prawo do pełnego wymiaru emerytury w wieku 62 lat, to gdy zdecyduje się na pracę do 65. roku życia, zyskuje. Oczywiście nic nie zyska w nowym systemie… – irytuje się Thomas Porcher. – Już teraz (po pandemii – red.) pracę ma jeden na trzech seniorów (60+). Co zrobimy z pozostałymi? Wrzucimy na rynek dodatkowy milion bezrobotnych? Zostawimy ich samych sobie, aż osiągną wiek emerytalny? To jest rzeczywistość, a nie cyfry po przecinku na papierze.
To zresztą jeden z problemów: wiek emerytalny traktowano nieraz jako sposób na poprawienie parametrów rynku pracy. Tak było w 1983 r., kiedy zgodnie z obietnicą François Mitterranda z kampanii prezydenckiej obniżono go do 60 lat (innym sposobem zrobienia miejsca młodym było zmniejszenie wymiaru czasu pracy). Jak twierdzi prof. Daniel, obniżenie wieku emerytalnego z 65 na 60 lat, aby zmniejszyć bezrobocie, wcale nie zmieniło radykalnie sytuacji na rynku pracy – na to trzeba było poprawy sytuacji gospodarczej. Przyzwyczaiło za to Francuzów do dłuższej emerytury, i to spędzanej w dobrych warunkach. Przyszli emeryci buntują się więc i przed prawnym wydłużaniem czasu aktywności, i przed ewentualnym pogorszeniem się standardu życia. Krótko mówiąc, ludzie boją się utracić przywileje.
A przekonania są dla ludzi ważniejsze niż procenty i wyliczenia – uważa Jean-Marc Daniel.

Dlaczego my?

Skoro chodzi o to, że za mało pracujemy, dlaczego nie zwiększyć wymiaru czasu pracy? – pyta na antenie słuchacz France Inter. Dziś na etacie obowiązuje 35 godz. tygodniowo (co w momencie wejścia w życie tego przepisu przełożyło się zresztą na zmniejszenie bezrobocia). Choć według Thomasa Porchera to też nieprawda – to tylko oficjalna liczba, w rzeczywistości ludzie pracują dłużej („Krótsza praca, czyli coś za coś”, Magazyn DGP z 16 września 2022 r.).
Dlaczego to my mamy być stratni, a nie wielki kapitał? – to pytanie także pojawia się gremialnie w mediach społecznościowych. Powszechnie przypomina się również, że niedawno zrezygnowano z opodatkowania ponadnormatywnych dochodów firm. – Nie musi nawet chodzić o zwiększenie podatków dla firm czy najbogatszych. Jest jeszcze niezrealizowana obietnica wprowadzenia minimalnego progu reinwestycji. I zwiększenie, nawet bardzo niewielkie, kwoty odprowadzanej przez pracodawców na konta emerytalne – dorzuca Thomas Porcher.
Laurent Berger, sekretarz generalny centrali związkowej CFDT, wykluczył możliwość dogadania się z rządem w sprawie wieku emerytalnego. To o tyle istotne, że poprzednią propozycję jego konfederacja poparła. Podobnie jak Macrona w drugiej turze ostatnich wyborów. – Niezadowolenie jest naprawdę bardzo duże. Jeśli Élisabeth Borne nadal będzie się upierała, zrobimy wszystko, by rząd ustąpił. I użyjemy wszystkich sposobów, jakie mamy – powiedział. – Francuzi nie zgodzili się na zmianę emerytur w czasie wyborów prezydenckich, proszę przestać opowiadać bajki (...). Jeśli między dwiema rundami wyborów poparliśmy Macrona, to żeby uniknąć Marine Le Pen, a nie dlatego, że chcieliśmy 65 lat – dodał szef CFDT. Frédéric Souillot z Force Ouvrière (Siła Robotnicza) mówi w wywiadzie dla „Les Echos”, że „jeżeli Macron będzie uparcie podejmował ryzyko wywołania iskry, to wznieci pożar, którego nikt nie będzie w stanie powstrzymać”. Dodatkowym argumentem za mobilizacją będzie, według niego, ewentualne zlikwidowanie specjalnego traktowania np. pracowników transportu. – Pan Macron chce reformy dogmatycznej, którą zdecydował się przeprowadzić bez brania pod uwagę opinii związków zawodowych – twierdzi z kolei Philippe Martinez z CGT. – Za każdym razem mówi się nam, że to ostatnia reforma, i za każdym razem to kłamstwo – mówi na kanale Mediapart na YouTubie. I dorzuca chwytliwe hasło: „Prosto z pracy na cmentarz”.
Dziennikarka Valérie Gas, szefowa działu politycznego RFI, przypomina, że forsowana reforma bardzo różni się od tej, którą Macron proponował bez sukcesu w 2017 r. Wtedy miał zostać zmieniony cały system (wprowadzenie zbieranych przez całe życie punktów za pracę). Teraz chodzi tylko o zmianę parametrów. I o ile ta pierwsza spotkała się z pewnym zrozumieniem związkowców, obecna jest przez nich krytykowana. Mimo ukłonów ze strony władzy – np. ustalenia minimalnego świadczenia na 1,2 tys. euro – zapowiadane są już strajki i manifestacje. Od 19 lub 24 stycznia. Protesty ad hoc rozpoczęły się już 10 stycznia.
Według właściwie wszystkich komentatorów zmiana wieku emerytalnego przy w zasadzie zbilansowanym systemie tak naprawdę ma służyć pozyskaniu pieniędzy na inne cele, choćby przez niewydawanie ich na dopłaty do świadczeń. A zaniedbanych obszarów życia republiki nie brakuje. Wszyscy narzekają na cięcia w oświacie, zapaść ochrony zdrowia, która z całą mocą objawiła się w czasie pandemii, niesprawiedliwy i niewydolny sposób pomocy niepełnosprawnym itd. I oczywiście każdy chciałby poprawy, tyle że nie kosztem emerytur. – Wiek emerytalny to płachta na byka – komentuje Gas. – Nie tylko na obywateli i związki zawodowe, także na polityków. Poza ugrupowaniem prezydenckim i Republikanami wszyscy są przeciw.
A i Republikanie też nie są w tej sprawie monolitem. Zgoda parlamentu na reformę jest mocno wątpliwa. Jeśli duet Macron–Borne będzie bardzo zdeterminowany, może wdrożyć procedurę z art. 49 ust. 3 konstytucji, który pozwala rządowi na przyjęcie przedstawionego przez siebie tekstu bez głosowania pod warunkiem odrzucenia wniosku o wotum nieufności, który musi złożyć jedna dziesiąta zgromadzenia. Ryzykowne. Zwłaszcza w przypadku niepopularnego – delikatnie mówiąc – prawa. Albo rząd upadnie, albo jego reforma straci legitymację jako wprowadzona niedemokratycznie.
Tyle że dla samego prezydenta nic się nie zmienia. – Macron nie może już stanąć do następnych wyborów. Być może powiedział sobie, że to nie będzie stracona kadencja, że spróbuje „coś zreformować” i przejść do historii – mówi Valérie Gas.