Po tym jak w latach 2015-2017 waloryzacja emerytur i rent była lub będzie poniżej 1 proc., w kolejnych latach powinna stopniowo rosnąć. Jak wynika z naszych analiz na podstawie prognoz w APK, w 2018 r. ustawowy wskaźnik wyniósłby 2,18 proc., rok później 2,9 proc., a w 2020 r. 3,3 proc.
Obecny niski wskaźnik powoduje jednak, że może wrócić dyskusja na temat tego, jakie powinny być zasady podwyższania świadczeń społecznych. Powodem jest dylemat: jak z jednej strony zminimalizować koszty podwyżek dla budżetu, czyli faktycznie osób pracujących, z drugiej - jak skierować zasadniczy strumień podwyżek do emerytów o najniższych świadczeniach, których sytuacja jest najgorsza.
Obecny ustawowy wzór na waloryzację rent i emerytur - inflacja plus minimum 20 proc. realnego wzrostu płac - nadal jest utrzymany. Wskaźnik inflacji ma w nim gwarantować, że świadczeniobiorcy realnie nie tracą, a drugi - że emeryci także korzystają na wzroście płac.
Jednak efektem tego mechanizmu jest sytuacja, w której jeśli np. waloryzacja wynosi 2 proc., to osoba z emeryturą w wysokości 1000 zł dostanie 20 zł podwyżki, a taka, której świadczenie wynosi 3 tys. zł, otrzyma 60 zł podwyżki. Jeśli taka sytuacja będzie się utrzymywała przez trzy lata, to świadczenie pierwszej osoby wzrośnie o 60 zł, a drugiej o 180 zł. Stąd pojawiały się modyfikacje, uzupełnienia czy wyjątki od schematu, które miały odpowiedzieć na postawiony wcześniej dylemat, a jednocześnie nie wprowadzać zasady wszystkim po równo. To byłoby sprzeczne z zasadą systemu emerytalnego, w którym wysokość świadczenia jest pochodną zawodowej aktywności.
Reklama
Jedną z bardziej radykalnych zmian w systemie było wprowadzenie w 2004 r. przez rząd SLD zasady, zgodnie z którą podwyżka emerytur następowała dopiero wtedy, gdy skumulowany wskaźnik inflacji liczony od poprzedniej podwyżki przekraczał 5 proc. - jednak nie rzadziej niż co dwa lata. Pomysłodawcą tego rozwiązania był ówczesny wicepremier Jerzy Hausner, a nowy sposób zwiększania świadczeń był jednym z najważniejszych elementów jego planu ustabilizowania systemu finansów publicznych. Waloryzacja o skumulowaną inflację była tak naprawdę tylko kupowaniem czasu przez rząd. Co prawda zdejmowała z budżetu duży wydatek na podwyżki emerytur w jednym roku, ale po dwóch latach i tak finanse publiczne musiały udźwignąć relatywnie większą wypłatę. Ostatecznie od tego pomysłu odszedł rząd PiS. Choć sam SLD już próbował go modyfikować, proponując oprócz tego rozwiązania jednorazowe dodatki.

Inny pomysł na zmianę zasady waloryzacji świadczeń miał rząd PO-PSL. W 2012 r. przeprowadził waloryzację kwotową - każda emerytura została podniesiona o 71 zł brutto. Pomysł, by zamiast zwiększać świadczenia o wskaźnik, dać równą podwyżkę wszystkim, wynikał stąd, że w standardowym modelu emeryci z najniższymi świadczeniami dostaliby bardzo niskie podwyżki ze względu na niską inflację. Ci zaś, którzy mają wysokie emerytury, zyskaliby najwięcej. Waloryzacja kwotowa miała w pewnym sensie spłaszczać emerytury. Najwięcej zyskiwali emeryci z minimalnym świadczeniem. Najlepiej uposażeni tracili - w tym sensie, że waloryzacja kwotowa dawała im znacznie mniejszą podwyżkę niż standardowa. Na przykład przy emeryturze rzędu 7 tys. zł podwyżka kwotowa dawała świadczeniobiorcy o 265 zł mniej niż wskaźnikowa. Co więcej, świadczenie realnie się zmniejszało, bo jego wzrost nie nadążał za inflacją. Ta waloryzacja trafiła do Trybunału Konstytucyjnego, który wprawdzie jej nie zakwestionował, ale uznał, że może mieć ona wyjątkowy charakter.

Orzeczenie TK i spadek inflacji w latach 2013 i 2014 spowodowały, że w 2015 r. rząd postanowił uzupełnić standardowy wzór waloryzacji gwarancją minimalnej podwyżki kwotowej o 36 zł. To oznaczało dla większości emerytów i rencistów, że podwyżka miała być dużo wyższa, niż wynikało z ustawowego wskaźnika waloryzacji, który wynosił 0,68 proc. Na przykład osoba, która miała świadczenie na poziomie 1000 zł, zyskiwała blisko 30 zł. Jednak wadą tego rozwiązania było spore podniesienie kosztów finansowania rent i emerytur w kolejnych latach, bo znacząco powyżej wskaźnika waloryzacji rósł fundusz przeznaczony na wypłaty emerytur i kolejne podwyżki były naliczane na jego postawie.
Powyższy dylemat spowodował, że rząd PO-PSL, a po nim rząd PiS odkurzyły pomysł jednorazowych dodatków emerytalnych. Już wcześniej proponowali je politycy SLD, a przeprowadził rząd PiS w 2007 r. Są one kompromisem między chęcią wsparcia emerytów o niższych świadczeniach a tym, by taka kwota nie wpływała na wydatki FUS w kolejnych latach. Bo choć łączny koszt tegorocznych i przeszłorocznych dodatków wyniesie blisko 3 mld zł, to ta suma nie jest wliczana do wydatków FUS na emerytury, więc nie będzie w kolejnych latach waloryzowana. Na razie rząd chce się trzymać tego pomysłu.
Związkowcy z Solidarności chcieliby wypracowania mechanizmu zwiększania świadczeń, który prowadziłby do podwyżek najniższych rent i emerytur. Z kolei rzecznik finansowy i była prezes ZUS Aleksandra Wiktorow podkreśla, że świadczenia nie mogą rosnąć szybciej niż płace, bo zbytnio obciążałoby to pracujących. Jej zdaniem warto wrócić do pomysłu Jerzego Hausnera i waloryzować świadczenia nie corocznie, ale gdy skumulowana inflacja osiągnie pewien poziom, np. 3 proc.