"Zmień pracę, weź kredyt" – poradził prezydent Bronisław Komorowski napotkanemu na ulicy młodemu mężczyźnie. Pechowo dla siebie zrobił to w samym środku kampanii wyborczej. Po czym okazało się, że wyborcom jego prosta rada jakoś nie przypadła do gustu. Wiceminister edukacji Tomasz Rzymkowski szczęściem dla rządzącej obecnie partii swą radę, jak zarabiać 11 tys. złotych miesięcznie na rękę, ograniczył jedynie do tych, którym chce się uczyć cudze dzieci. Choć nie dodał przy tym, że aby wyciągnąć tyle ze szkoły, należy zostać nauczycielem dyplomowanym i spędzić przy tablicy tygodniowo ok. 40 godzin. Przy czym w zawodzie nauczyciela są one podwójne, ponieważ średnio drugie tyle zabiera uzupełnianie biurokratycznych formalności, sprawdzanie prac uczniów, przygotowanie do zajęć. Czyli mamy jakieś 80 godzin roboczych dzielone na pięć dni w tygodniu. Jak łatwo policzyć, wychodzi 16 dziennie. Na początku XIX w. robotnicy w Anglii udowadniali, iż da się tak żyć (acz przy średniej długości życia ok. 34 lat), jednak przyjemniej jest zmienić pracę i wziąć kredyt.
Trzy grupy budżetówki
Krótkotrwała burza, jaką udało się wzniecić Tomaszowi Rzymkowskiemu wypowiedzią dla Radia ZET pewnie szybko minie, bo w naszym skołatanym wojnami i kryzysami świecie nikt długo do takiego drobiazgu nie będzie mieć głowy. Jednak dla tych, którym pensje wypłaca bezpośrednio ze swego budżetu państwo, wypowiedź wiceministra nie zwiastuje niczego dobrego. Pozwolił on sobie bowiem publicznie na stuprocentową szczerość, zupełnie jak niegdyś Bronisław Komorowski. Nic nie wskazuje na to, żeby jego koleżanki i koledzy z obozu władzy patrzyli na świat inaczej. Cała różnica polega na tym, że im instynkt samozachowawczy i wyczucie co do wrażliwości wyborców nakazują w porę ugryźć się w język. Natomiast nie zmienia to zupełnie faktu, iż część budżetówki, a już zwłaszcza nauczycieli, czekają jeszcze chudsze lata niż zazwyczaj.
Kto nie rządziłby w Polsce szybko dostrzega, że ok. 1,6 mln osób otrzymujących pensje z budżetu państwa należy podzielić na trzy grupy - tych, którym opłaca się dobrze płacić, tych, z którymi lepiej nie zadzierać oraz tych, na których da się zaoszczędzić.
Pierwszą grupę stanowią żołnierze i służby mundurowe. Sytuacja zewnętrza i wewnętrzna III RP sprawia, iż władza nie może sobie pozwolić na to, by w dłuższym terminie pensje tej grupy nie nadążały za inflacją. Serwowanie zaciskania pasa mundurówce to dziś zbyt wielkie ryzyko zarówno dla kraju, jaki i dla osób nim rządzących.
Szczucie na lekarzy
W pierwszych latach sprawowania władzy PiS próbował zaoszczędzić na lekarzach i całej służbie zdrowia. Gdy rezydenci zawiązali w 2017 r. protest, rząd starał się go wziąć na przeczekanie, państwowe media zaszczuwały młodych medyków fajerwerkami nienawiści, "Niech jadą!" – bohatersko krzyczała w Sejmie posłanka Józefa Hrynkiewicz. Poszczucie ludzi na akurat tą grupę zawodową okazało się bardzo krótkowzroczną strategią. W przypadku lekarzy i pielęgniarek popyt na nich w krajach Zachodu jest tak olbrzymi, że z dnia na dzień mogliby wyjechać z Polski praktycznie wszyscy. Na dokładkę dwa lata później nadeszła pandemia. Obóz władzy miał więc do wyboru albo znaleźć pieniądze na służbę zdrowia, albo musieć wytłumaczyć swemu starzejącemu się elektoratowi, czemu w przypadku choroby pozostają mu: znachorzy i TVP lub wzięcie kredytu i wizyta w prywatnym gabinecie lekarskim. Jedynym możliwym wyborem dla rządu okazała się opcja "Płacz i płać", bo przekonano się, że z lekarzami lepiej nie zadzierać.
Tymczasem budżet państwa, którego dochody roczne wyniosły w 2021 r. ok. 495 mld zł, wprawdzie czasami przypomina gumę, lecz nie da się go rozciągać oraz zapożyczać w nieskończoność. Pensje osób z budżetówki to ok. 114 mld zł i każda podwyżka o nawet kilka procent natychmiast przekłada się na dodatkowe miliardy w rubryce - wydatki. Filozofia trzech grup nakazuje więc władzy znaleźć tych, na których da się zaoszczędzić. Tu pierwsi do zaciskania pasa są nauczyciel i to z wielu pragmatycznych powodów.
Podczas strajku w 2019 r. okazało się, że odwrotnie niż w przypadku lekarzy, tę grupę zawodową da się skutecznie zaszczuć. Podsycanie nienawiści do niej przez państwowe media, przy jednoczesnym graniu na zwłokę przez rząd, skutecznie przetrąciło nauczycielskie karki. Starsze osoby zaczęły doczekiwać do emerytury, młodsze zmieniać zawód. Dlatego przy całej ogromnej frustracji tego środowiska podobna akcja protestacyjna dziś jest niemożliwa. Rządzący dobrze też się orientują, że 82 proc. (wedle danych MEN) personelu nauczycielskiego to kobiety, zwykle już po czterdziestce. Spora liczba z nich może liczyć na pensje mężów. Zaś w swej większości zupełnie nie nadają się one do palenia opon przed gmachem MEN, rzucania w okna mutrami, toczenia zwycięskich walk ulicznych z oddziałami policyjnej prewencji. Jednym słowem, do zachowań wzbudzających w oczach rządzących szacunek. Mamy tu zatem ok. 510 tys. pracowników budżetówki wprost stworzonych do działań oszczędnościowych.
Ukryty "podatek edukacyjny"
Jeśli bowiem inflacja w skali roku przekracza 13 proc., a faktyczne podwyżki wyniosły 4,4 proc., to proste podliczenie pokazuje, że zarobki zmalały o średnio 8,6 proc. Nauczyciele mogliby się tu oburzyć, bo z racji pensji wynoszących średnio 3,2 tys. zł miesięcznie pławią się przede wszystkim w konsumpcji. Czyli muszą skupić się na płaceniu za konsumowanie: jedzenia, prądu, ogrzewania, itp. (ile to zdrożało każdy widzi) i nie mają już głowy, by zauważyć jak tanieją choćby auta elektryczne. Spadek zarobków o 8,6 proc. staje się przez to odczuwalnym mocniej niż wskazują statystyki.
No, ale zaczynając niegdyś pracę w szkole, "widzieli, co brali" - jak zauważył wiceminister Rzymkowski. Nie powinny też się dziwić, że jesienią za sprawą inflacji nastąpi drugi skok cen i jakoś to będą trzeba przeżyć. W ich przypadku polityka oszczędnościowa ma też to uzasadnienie, że w praktyce jej koszt rząd przerzuca na rodziców, przez obciążenie ich ukrytym "podatkiem edukacyjnym". Nauczycielek i nauczycieli w szkołach publicznych ubywa, lekcje wypadają, a wraz ze starzeniem się i zniechęceniem kadry obniża się jakość nauczania. Bardziej zamożni obywatele wydają zatem więcej na swe pociechy. Inwestują w nie, przenosząc do niepublicznych, płatnych szkół lub fundują dzieciom korepetycje. Ci, których na to zupełnie nie stać, muszą pogodzić się z tym, iż ich potomstwo w przyszłości będzie miało mniejsze szanse na dobre wykształcenie i znalezienie dochodowej pracy. W takim przypadku "podatek edukacyjny" swoim życiem zapłaci kolejne pokolenie. Ale to już nie jest zmartwienie dla obecnego rządu.
Kobiety łatwe do spacyfikowania
Co ciekawe, podobny mechanizm odnosi się do ok. 400 tys. urzędników z administracji państwowej oraz ZUS. Tu także mamy w większości panie w średnim wieku, łatwe do spacyfikowania. Zaś koszt pogorszenia się jakości usług urzędów spada przede wszystkim na barki petentów. No, chyba że jakiś minister wybierze się do nich załatwić coś osobiście. Jednak ostatnie pocztowe doświadczenia wskazują, że może bezpiecznie jest powierzyć taką misję żonie lub mężowi.
Nauczycielom i reszcie trzeciej grupy budżetówki pozostaje więc pokładanie nadziei w tym, że nadciąga rok wyborczy i władza zechce wysupłać nieco grosza, by zaskarbić sobie ich sympatię. Acz z ową nadzieją nie należy przesadzać, bo nie tylko pracownie badań opinii publicznej wiedzą, że elektorat obecnego obozu władzy nie za często pracuje w szkołach i urzędach. A to on ma pierwszeństwo w dostępie do "kiełbasy wyborczej". Gdy zaś rząd chce ją serwować w sycącej ilości, zwykle musi na kimś zaoszczędzić.