Choć wicepremier Jacek Sasin deklaruje, że 12 kopalń, które przez koronawirusa wstrzymały eksploatację, wznowi pracę, to rynek sygnalizuje, że polski węgiel powoli wchodzi w fazę schyłku. To nie rozwiąże jednak problemu górników i regionów wydobywczych. Uporządkowane, rozłożone w czasie odchodzenie od węgla wraz z tworzeniem nowych miejsc pracy dla pracowników kopalni musi skrupulatnie zaplanować rząd wraz z samorządami. Tymczasem na przestrzeni ostatnich lat można było odnieść wrażenie, że władze odwlekają niewygodne decyzje i konsultacje w tej sprawie, licząc na spowolnienie zielonej rewolucji. Zamiast tego mamy jednak jej przyspieszenie. Teraz opcję odłożenia problemu na po wyborach stworzyła epidemia. Zmniejszone wydobycie nie boli też energetyki, bo węgla nie zabraknie – zwały są niemal pełne.
Problemy kopalni nasilają się od końca ubiegłego roku, choć w rzeczywistości zaczęły się dużo wcześniej. Tymi najważniejszymi są wysokie koszty produkcji i niska wydajność: trzeba fedrować coraz głębiej lub w trudniejszych pokładach, konieczne są inwestycje. Z czasem tańszy od krajowego stał się węgiel importowany – z Rosji, ale także z innych odległych krajów, np. Kolumbii. Na przełomie roku nabrzmiał konflikt między związkami zawodowymi Polskiej Grupy Górniczej, głównego producenta węgla energetycznego, a państwową energetyką. Działacze zarzucali spółkom – głównie największej PGE – że nie odbierają od nich zakontraktowanego surowca, a im rosną przykopalniane zwały. Łagodna zima obniżyła zapotrzebowanie na węgiel w całym sektorze, przychodziły też transporty zakontraktowanego już wcześniej produktu z importu, m.in. do ciepłowni.
Mimo pogarszających się finansów firmy związkowcy PGG jeszcze w lutym wynegocjowali 6-proc. podwyżki. Wyczuwając jednak nadejście ciemnych chmur, zaczęli się domagać od wicepremiera Sasina programu restrukturyzacji spółki i całego górnictwa. Był to tylko początek spirali: w zasadzie cała zima była łagodna, a dodatkowo w marcu uderzył w Polsce koronawirus. Kwietniowy lockdown sparaliżował gospodarkę i za sprawą stojących przedsiębiorstw zapotrzebowanie na energię zmalało jeszcze bardziej. PGG zaczęła negocjować ze związkami obniżkę pensji i wymiaru czasu pracy, by dostać wsparcie z tarczy antykryzysowej, a górnicy coraz głośniej żądali programu restrukturyzacji i całościowej wizji dla górnictwa. I tu zaczęła się zabawa w chowanego.
Reklama
Resort aktywów państwowych odsyłał górników do spółki, a wicepremier Sasin zaangażował się w inne sprawy. Pod koniec kwietnia rządową próżnię wypełnił prezes Polskiej Grupy Energetycznej Wojciech Dąbrowski, który w wywiadzie dla Bloomberga zaproponował konsolidację aktywów węglowych producentów prądu w ramach nowego podmiotu. Prace nad tą koncepcją potwierdził sam Sasin. To jednak pomysł rozwiązujący problem energetyki, a nie kopalni. Ostatecznie w czwartak wicepremier ogłosił, że program dla górnictwa pojawi się pod koniec czerwca, czyli już po wyborach prezydenckich. W międzyczasie koronawirus rozlewał się po zakładach. Nie pomogły czasowe wyłączenia pojedynczych kopalni przez zarządy spółek, rząd w końcu zdecydował o wstrzymaniu wydobycia w 12 z nich: dwóch zakładach Jastrzębskiej Spółki Węglowej i 10 Polskiej Grupy Górniczej. Na konferencji w tej sprawie wicepremier Sasin zapewniał, że górnicy otrzymają 100 proc. wynagrodzenia za czas postoju. Wypłata tych pieniędzy ma być wyrównana spółkom górniczym, ale jeszcze dokładnie nie wiadomo jak. Zapowiedzi te wywołały falę wątpliwości i spekulacji. Dlaczego zawieszono pracę w tych kopalniach, a nie innych? Czy to wstęp do trwałego ich zamknięcia? Dlaczego górnicy mają w czasie postoju dostać 100 proc. pensji, podczas gdy w innych w branżach są zwolnienia i cięcia wynagrodzeń? Kto za to zapłaci i czy wypłat nie przyblokuje Bruksela?
Reklama