Spece od promocji metodę tę nazywają marketingiem wirusowym. "Najważniejsze jest to, że pomysłodawca, poza wyprodukowaniem filmu, nie ponosi żadnych dodatkowych kosztów" - mówi Michał Wolniak, dyrektor kreatywny agencji marketingu wirusowego Heureka.
Filmy umieszczane są na popularnych witrynach internetowych, takich jak np. Youtube.com. Z jednego z takich portali skorzystał m.in. Smirnoff, którego muzyczny wideoklip promował najnowszy produkt firmy - drink Tea Party. Przez kilka dni obejrzało go 800 tys. osób. Aby do takiej grupy osób dotrzeć za pomocą telewizji (np. podczas nadawania popularnego w USA programu "Idol"), amerykański reklamodawca wydałby 20 tys. dol. Ale tylko teoretycznie. Według Michała Wolniaka najnowsze badania pokazują, że tylko 4 proc. telewidzów ogląda reklamę z zainteresowaniem. Reszta podczas nadawania bloków promocyjnych zajmuje się czym innym, np. robi herbatę. A to oznacza, że koszt efektywnego dotarcia do blisko miliona widzów jest znacznie wyższy i w przypadku Smirnoffa mógłby wynieść nawet pół miliona dolarów.
Jeszcze lepszy efekt niż muzyczne teledyski odnoszą filmy, na których wyemitowanie nie zgodziłaby się żadna telewizja. Tu całkiem niezłe osiągnięcia mają Blaupunkt i Kenwood, firmy wytwarzające elektronikę. Blaupunkt wkomponował pluszowe zabawki w erotyczny kontekst, Kenwood zaszokował sceną, w której oszołomiony muzyką kierowca pogrzebowego karawanu gubi jego zawartość. Z kolei firma C&A, właściciel sieci sklepów odzieżowych, zakpiła nawet ze Świętego Mikołaja, który siedzi na sedesie, otoczony listami od dzieci i bynajmniej ich nie czyta, ale używa w innym, toaletowym celu. W ten sposób firma zachęcała do odwiedzin jej sklepów przed świętami.