"Im dłużej trwa postępowanie upadłościowe, tym więcej zarabia syndyk. Nic więc dziwnego, że często nie jest on zainteresowany jego zakończeniem" - powiedział DZIENNIKOWI wicepreses NIK Stanisław Jarosz. "Przekazaliśmy nasze ustalenia ministrowi sprawiedliwości i CBA" - dodał.

Reklama

"Mimo upływu ponad 10 lat od ogłoszenia upadłości Stoczni Gdańskiej pod zarządem syndyka w dalszym ciągu pozostawało kilka nieruchomości" - czytamy w raporcie. NIK wylicza grzechy syndyka: jego działania były drogie i nieskuteczne, nie potrafił sprzedać zbędnego majątku stoczni, nie złożył do sądu dziesięciu sprawozdań finansowych. A swoim kolegom z kancelarii Wardyński i Wspólnicy, w czasach gdy sam był jednym ze wspólników, wypłacił łącznie 1 549 000 zł.

"Na ten wątek w śledztwie nie natrafiłem" - ujawnił DZIENNIKOWI prokurator Zbigniew Wierzbowski, który przygotował akt oskarżenia przeciwko syndykowi. "Koncentrowałem się na sprzedaży stoczni".

Gdańska prokuratura zarzuca Wiercińskiemu, że wyrządził stoczni straty szacowane na ponad 90 mln zł. W lutym br. sąd pierwszej instancji uniewinnił syndyka. "Hańba, skandal, afera, złodzieje, sąd pod sąd" - krzyczeli po ogłoszeniu wyroku obecni na sali stoczniowcy. W sierpniu prokuratora złożyła apelację. Sąd nie wyznaczył jeszcze terminu rozprawy.

Dziś Andrzej Wierciński jest wspólnikiem w warszawskiej kancelarii Wierciński, Kwieciński, Baehr. DZIENNIKOWI powiedział, że obsługę prawną stoczni wolał zlecić renomowanej kancelarii, która zdobyła doświadczenie przy restrukturyzacji Stoczni Szczecińskiej SA niż "przypadkowym ludziom z ulicy". "Nie widzę tu żadnego konfliktu interesów ani naruszenia norm etycznych" - skomentował.