ANITA SOBCZAK, ŁUKASZ WARZECHA: Zajmie Pani miejsce Leszka Balcerowicza w Narodowym Banku Polskim?
ZYTA GILOWSKA: Nie szukam pracy i nigdy nie szukałam. Nawet tej, którą mam w tej chwili - to ona poszukała mnie. Nigdy się nie ubiegałam o żadne stanowiska - o prezesurę w NBP też nie. Zwłaszcza, że mam teraz zajęcie.

Nawet gdyby pan prezydent bardzo panią namawiał?
Witkacy mówił o takich sytuacjach "gdybizm" i się z tego śmiał.

Ale nie chce Pani być w rządzie z Kazimierzem Marcinkiewiczem?
To bzdura. Wielokrotnie mówiłam, że pan premier Marcinkiewicz ma kwalifikacje do sprawowania dowolnej funkcji w rządzie.

A gdyby premier powierzył Kazimierzowi Marcinkiewiczowi odpowiedzialność za sprawy gospodarcze, podałaby się Pani do dymisji?
Wtedy - tak. Jestem w rządzie dlatego, że jestem wicepremierem ds. gospodarczych. Gdyby miało się to zmienić, to oczywiście odejdę.

Jest Pani zadowolona z budżetu na 2007 rok?
Tak. To jest budżet uczciwe ułożony, przejrzysty i bezpieczny.

Gdyby nadal była Pani w PO, nie zostawiłaby Pani na nim suchej nitki...
Nieprawda. Byłabym zadowolona, przede wszystkim dlatego, że do tego budżetu włączyliśmy środki unijne. To dla nas ogromne wyzwanie. Ten budżet pokaże, czy umiemy wykorzystywać środki europejskie. Już w połowie roku będzie widać, jak nam idzie.

Ten rok kończymy z lepszymi wynikami finansowymi niż zapowiadane. Co zrobimy z "dodatkowymi" pieniędzmi? Może powinniśmy spłacać zadłużenie?
I tak się dzieje, niejako automatycznie. Mamy pewien zapas, bo kwoty, podane w ustawie budżetowej na rok 2006, to są limity, maksymalne kwoty wydatków. Można powiedzieć, że potrzebowaliśmy mniej.

I nie boi się Pani, że koalicjanci już sobie na to ostrzą zęby, żeby rozdać wyborcom?
Jasne! Ja wręcz z tego budynku wychodzę chyłkiem, bo się po prostu boję, że mnie ktoś dopadnie i zacznie o to molestować.

Żeby absorbować środki unijne, trzeba też mieć z czego współfinansować inwestycje. A na to trzeba pieniędzy w budżecie. I żeby je zdobyć, nałoży się na obywateli kolejne obciążenia. Na przykład podniesie się akcyzę na olej opałowy.
Nie podniosę akcyzy na olej opałowy, póki Sejm nie uchwali ustawy rekompensującej wzrost cen tym, którzy używają tego oleju do ogrzewania mieszkań. W budżecie na 2007 r. nie jest wliczona ani jedna złotówka wzrostu wpływów z tego tytułu.

Nie bardzo rozumiem, jaki jest sens tego mechanizmu: najpierw podnosimy akcyzę, a potem część pieniędzy z niej oddajemy z powrotem. Kto na tym zyskuje, poza urzędnikami, którzy mają co robić?
Celem tej operacji nie jest zatrudnienie urzędników. To jest jej przykry, ale uboczny skutek. Celem jest usunięcie olbrzymich dysproporcji w opodatkowaniu akcyzy na olej opałowy i napędowy. Ta dysproporcja sprawia, że opłaca się robić nielegalne interesy, podmieniając jeden olej na drugi. Te interesy wyhodowały w Polsce mafię paliwową.

Tylko po co równać akcyzę w górę? Można ją także zrównać w dół.
Tego się nie da zrobić, bo minimalne stawki akcyzy narzuca nam Unia Europejska. W tej chwili akcyza na olej napędowy jest i tak poniżej tego limitu.

Może Pani obiecać, że stawki akcyzy na różne produkty będą na poziomie europejskiego minimum?
Absolutnie tak. Moim celem nie jest futrowanie budżetu dodatkowymi wpływami akcyzowymi. Najlepszym dowodem jest to, że w budżecie przewidziałam zwiększone wpływy z akcyzy tylko w dwóch przypadkach: na tytoń i w związku z powrotem do stawek akcyzy na benzynę z jesieni 2005 roku. Przy obecnych cenach benzyny w sprzedaży hurtowej i detalicznej oznacza to, że benzyna nie podrożeje albo najwyżej nieznacznie.

Jak to możliwe? Stawka akcyzy ma wzrosnąć o 25 groszy na litrze, a benzyna ma nie podrożeć?
Hurtownicy i detaliści, czekając na podwyżkę akcyzy, od kilku tygodni realizują nadzwyczajne zyski. To jasno wynika z zestawie, które niedawno prezentowałam publicznie. Kiedy wejdzie nowa stawka akcyzy, będą musieli z części tych zysków zrezygnować. I tyle.

Inny sposób na szukanie pieniędzy: podatek samochodowy. Podatek ekologiczny okazał się niewypałem, więc teraz po kieszeni dostaną wszyscy, w zależności od pojemności silnika auta. Jeśli budżet jest w potrzebie, to najchętniej sięga się do kieszeni kierowców.
O przepraszam! Urzędując w Ministerstwie Finansów rok z przerwami nie wymyśliłam niczego, co by uderzyło w kierowców! Także w sprawie podatku samochodowego. Po przemyśleniu sprawy zaczynam się przychylać do poglądu, że ten podatek w ogóle jest zbędny. Pytanie tylko, czy politycy zaakceptują, że wcale nie będziemy mieć podatku samochodowego ani akcyzy. Wtedy trzeba będzie brutalnie egzekwować kosztowne przepisy o recyklingu.

70 proc. budżetu to sztywne wydatki, z czego duża część to są wydatki socjalne. Kiedy będzie dobry moment, żeby te wydatki wreszcie zweryfikować?
One są weryfikowane cały czas, choć otwarcie przyznaję, że idzie to z wielkimi oporami. Najlepiej to widać na przykładzie wydatków na renty. Systematycznie, ale nieodwracalnie spada liczba osób przechodzących na rentę. W rezultacie spadają wydatki ZUS na te renty.

A co z wydatkami na pomoc społeczną?
Staramy się je utrzymać na niezmienionym poziomie, ponieważ wiemy, że zmiany demograficzne sprzyjają ich zmniejszaniu.

Czyli o ich ograniczeniu nie ma mowy?
W obecnym układzie politycznym nie widzę takiej możliwości.

Skoro mowa o świadczeniach socjalnych - rolnicy są w ogóle poza systemem ZUS. Jaki jest Pani stosunek do istnienia instytucji takiej jak KRUS?
Wybitnie krytyczny. KRUS jest znaczącym obciążeniem dla budżetu, bo aż 94 proc. jego wydatków jest finansowanych z budżetu, z czego mniej więcej połowa to wydatki na renty. Od lat jestem zwolenniczką radykalnego okrojenia tej instytucji o dwie grupy osób i to się powinno stać natychmiast, gdyby układ polityczny na to pozwalał. Po pierwsze - o osoby, które rolnikami faktycznie nie są i posiadają do jednego hektara ziemi. To dla nich często pretekst, żeby wejść do KRUS. Po drugie - o podmioty, które prowadzą regularną działalność gospodarczą i mają spore obroty.

To może łatwiej KRUS po prostu zlikwidować i niech rolnicy płacą jak wszyscy obywatele?
Nie, ponieważ nasze rolnictwo jest specyficzne. Gospodarstw jest wiele, są małe, a ich przychody niewielkie. KRUS trzeba zachować, dopóki struktura agrarna się nie poprawi. To jest perspektywa ok. 10 lat. Jeśli UE w następnej perspektywie finansowej utrzyma system dopłat bezpośrednich, to będzie można przystąpić do daleko idących zmian w KRUS–ie. Ale przez najbliższe kilka lat niech wieś zasysa zastrzyk finansowy, bo takiej regularnej gotówki tam od dziesiątków lat nie było.

LPR zgłosiła poprawkę o przyznaniu senioralnego. Jak się Pani podobają takie "wariacje budżetowe"?
To taki jednorazowy pański gest posłów z pieniędzy podatników, niezbyt mi się podoba. Uważam, że można korygować obecny system waloryzacji emerytur, choć jestem przeciwna daleko idącym obietnicom także w tej sprawie. My przecież i tak likwidujemy stary portfel. Polski nie stać na szczodre obietnice.

Platforma Obywatelska zaproponowała, żeby wydatki na administrację ograniczyć o trzy miliardy. Czy naprawdę nie da się ściąć pieniędzy na urzędników?
To niemożliwe. Wiązałoby się to ze zwolnieniem dziesiątków tysięcy osób. Platforma, jako autorzy propozycji, musiałaby wskazać, kto miałby stracić pracę. Na pewno nie da się ograniczyć wydatków w administracji terenowej, która przecież szykuje się do obsługiwania funduszy unijnych. Nie jest to także możliwe w instytucjach związanych z rozwojem regionalnym ani w aparacie skarbowym, który protestuje, bo żąda podwyżek w przyszłym roku.

I ma Pani pewność, że wszyscy urzędnicy, którzy są utrzymywani z pieniędzy podatników, są naprawdę niezbędni?
Nie mam. Najlepszy dowód to plany reformy aparatu skarbowego. Jesteśmy w przededniu potężnej zmiany organizacyjnej, polegającej na konsolidacji aparatu podatkowego i celnego. Budzi to oczywiście ogromny sprzeciw zatrudnionych tam osób.

A instytucje, takie jak Kancelaria Prezydenta? Na nią ponownie wzrosły wydatki.
To jest poza zasięgiem rządu. Kancelaria Prezydenta obsługuje podmiot ustrojowo zupełnie niezależny od rządu. Minister Finansów włącza jej plan finansowy do budżetu i czeka, co z tym zrobią posłowie.

To z konstytucyjnego punktu widzenia. Ale ja pytam o pani opinię.
Znam tezy, podnoszone przez Stefana Bratkowskiego, że przed wojną kancelaria prezydenta Ignacego Mościckiego, mając prawo do wydawania dekretów, zatrudniała zaledwie kilkudziesięciu urzędników. Nie mam wiedzy na temat szczegółów organizacyjno–finansowych obecnej Kancelarii Prezydenta, nie mogę się więc w odpowiedzialny sposób odnieść do tego zauważalnego i stałego od lat wzrostu wydatków. One są faktycznie spore, tyle mogę powiedzieć.

Gdzie w budżecie na 2007 rok przewidziane jest obniżenie kosztów pracy?
Nigdzie. W 2007 roku obniżenia kosztów pracy nie będzie. Przynajmniej nie w takim znaczeniu, o jakim zawsze mówiłam, czyli poprzez obniżenie składek na ubezpieczenia społeczne. Wynoszą one prawie 40 procent podstawy wymiaru. To się uda dopiero w latach 2008–2009. Obniżka powinna po połowie dotyczyć pracodawców i zatrudnionych, więc liczę na to, że organizacje pracodawców mi pomogą.

Jeszcze w marcu 2005 roku mówiła Pani, że ludzie bronią się przed pazernością państwa, przechodząc na samozatrudnienie. Teraz chce im Pani, jako minister finansów, tę możliwość ograniczyć. Uważa Pani, że wszyscy, którzy stracą w wyniku tego pracę, zatrudnią się natychmiast legalnie?

Chętnie powiem, dlaczego rząd zaaprobował propozycję zmiany. Po pierwsze - to była propozycja, którą zaaprobował Sejm. Po drugie - nie chodzi o ograniczenie samozatrudnienia, tylko o lepszą definicję samozatrudnienia, tj. o dostosowanie naszej definicji do standardów obowiązujących w UE. Opieraliśmy się na definicji anglosaskiej. Do Unii docierały sygnały, że w Polsce istnieją półniewolnicze segmenty rynku pracy i że pracodawcy zmuszają pracowników do przechodzenia na samozatrudnienie. A dla Unii oznacza to, że budujemy nieuczciwą konkurencję. To było jedno źródło nacisku. Drugim były oczekiwania ze strony związków zawodowych, szczególnie bdquo;Solidarności”. Tego się nigdy nie wypierałam.

Nadal uważa się Pani za liberała?
Nie zmieniłam poglądów od chwili, gdy skończyłam 18 lat. Jak te poglądy były etykietowane, to rzecz odrębna. W odniesieniu do spraw obyczajowo-politycznych byłam zawsze konserwatystą. Natomiast w kwestiach ekonomicznych zawsze byłam liberałem i nigdy nie będzie inaczej.













































































Reklama