Jestem pracodawcą i mogę zapewnić, że racjonalny i mądry pracodawca dba o swoich pracowników jak mało kto, bo wie, że bez dobrze zmotywowanych, ambitnych ludzi żadne przedsięwzięcie się nie powiedzie. Rynek pracy działa od pewnego czasu pod dyktando pracowników i to pracodawca jest zmuszony do stosowania różnych zachęt, także tych pozapłacowych, w celu pozyskania chętnych do zatrudnienia.
Wiele się robi w celu poprawy warunków pracy, podnoszenia kwalifikacji, dodatkowej opieki medycznej, wspierania rozwoju zawodowego, rozwijania zainteresowań, integracji etc.
Polska do niedawna była uważana za kraj ludzi przedsiębiorczych, gdzie wielu decydowało się na założenie własnego biznesu i pracę na swój rachunek. Niestety od jakiegoś czasu obserwuje się odwrócenie tej tendencji, brak skłonności do podejmowania ryzyka i wzrost oczekiwań socjalnych.
Najpierw, przy dość dużych staraniach rządu, wyeliminowaliśmy z rynku pracy sporą grupę kobiet, bo trudno się dziwić, że mając do wyboru 500+ i pracę na dwóch etatach (w domu i poza nim), wybrały opiekę nad dziećmi i prowadzenie gospodarstwa domowego. To rozwiązanie wydaje się z pozoru łatwiejsze, przynajmniej na dziś, bo łatwiej rozdać pieniądze socjalne niż zatroszczyć się o byt obywateli długofalowo. Strach pomyśleć, co stanie się z tymi rodzinami, gdy dzieci skończą 18 lat, a wydatki wcale nie będą mniejsze. Co zrobią kobiety wypchnięte z rynku pracy, bez kwalifikacji i odpowiedniego doświadczenia, czy zostaną beneficjentkami opieki społecznej i płacy minimalnej?
Reklama
Reklama
Jeżeli pracodawca musi podnieść wynagrodzenie z obecnie obowiązującej płacy minimalnej 2250 zł do zapowiadanej przez polityków 2600 zł w przyszłym roku, to koszty ogółem wzrosną o 460,68 zł, a wynagrodzenie netto tylko o 184,81 zł.
Płaca jest kategorią ekonomiczną, która powinna podlegać prawom ekonomii, a z drugiej strony jest instrumentem, za pomocą którego państwo stara się realizować swoje cele. I w zasadzie nic w tym złego, o ile politycy znają prawa ekonomii i nie próbują naginać ich w przekonaniu, że cel uświęca środki i że można poczynać sobie z prawami rynku w sposób dowolny. Również ustalanie płacy minimalnej jest we współczesnym państwie, bazującym na wolnym rynku, zrozumiałe i powinno być oparte na określonych mechanizmach. Zgodnie bowiem z przepisami do 15 czerwca Rada Ministrów przedstawia Radzie Dialogu Społecznego propozycję wysokości minimalnego wynagrodzenia i minimalnej stawki godzinowej w roku następnym. Po otrzymaniu tych informacji RDS w ciągu 30 dni uzgadnia ich wysokość. Obecna płaca minimalna wynosi 2250 zł, a minimalna stawka godzinowa 14,70 zł. Rząd zaproponował Radzie Dialogu Społecznego, aby minimalne wynagrodzenie za pracę w 2020 r. wzrosło do 2450 zł (wzrost o 8,9 proc.), a stawka godzinowa do 16 zł.
Obecna sytuacja ekonomiczna Polski pozwala na zrównoważone podnoszenie płacy minimalnej, współmierne do dynamiki wzrostu gospodarczego i produktywności pracy oraz spadku bezrobocia. Poziom minimalnego wynagrodzenia za pracę w wysokości 2450 zł będzie miał pozytywny wpływ na sytuację gospodarstw domowych (przez wzrost dochodów pracowników) – napisano w komunikacie Centrum Informacyjnego Rządu. Ale skąd nagle pojawiła się kwota 2600 zł? Państwo powinno wyznaczać wszak pewne standardy w dziedzinie zapłaty za pracę. Tyle że jak każdy instrument ekonomiczny, wysokość płac ma wpływ na wiele innych ekonomicznych zjawisk i regulowana nie przez rynek, a przez urzędników (czy polityków), może w nieoczekiwany dla nich samych sposób wywołać lawinę kolejnych zdarzeń w skali makroekonomicznej.
Czym innym jest dbałość państwa o to, aby wykonujący pracę człowiek był wynagradzany, a nie wykorzystywany, a czym innym ustalanie, że przedsiębiorca nie może zatrudnić pracownika, jeśli nie zapłaci mu ustalonej przez urzędnika sumy – niezależnie od tego, za ile może sprzedać efekty jego pracy.
Z punktu widzenia pracodawcy rozsądne i korzystne jest płacenie dobrym pracownikom takich pieniędzy, aby mieli motywację do rzetelnego wykonywania obowiązków i nie odeszli do konkurencji. Aby ten mechanizm działał, nie są potrzebne żadne urzędowe poziomy. Natomiast regulowanie dekretami parametrów rynkowych (a takim przecież jest płaca) nie prowadzi do niczego dobrego, o czym mieliśmy okazję przekonać się w czasach słusznie minionych. Jeśli przedsiębiorca nie będzie mógł konkurować na rynku z powodu zwiększonych gwałtownie kosztów, to albo obniży te koszty (czytaj: zwolni pracowników), albo będzie musiał zamknąć firmę. Propozycje, które padają w kampanii wyborczej, o skokowym narzuceniu przedsiębiorcom radykalnie wyższych kosztów, są w zasadzie działaniem na szkodę konkurencyjności polskich firm i – świadomym lub nie – rozregulowywaniem polskiej gospodarki. A największym beneficjentem tych regulacji będzie paradoksalnie państwo.
Ponadto każdy pracodawca został zobligowany do utworzenia pracowniczego planu kapitałowego (PPK), co będzie realizował we współpracy z wybranym towarzystwem funduszy inwestycyjnych. Wpłaty dokonywane na rachunek pracownika prowadzony w ramach PPK będą finansowane z trzech źródeł: od pracodawcy – w wysokości 1,5 proc. wynagrodzenia stanowiącego podstawę obliczenia składki emerytalno-rentowej (wpłata podstawowa pracodawcy), od pracownika – w wysokości 2 proc. wynagrodzenia (wpłata podstawowa pracownika) oraz z Funduszu Pracy – w ramach jednorazowej wpłaty powitalnej w wysokości 250 zł i dopłat rocznych z tytułu aktywnego oszczędzania w wysokości 240 zł.
Jak PPK wpłynie na wynagrodzenie? Załóżmy, że w tej chwili pensja netto wynosi 2854 zł na rękę (4000 zł brutto). Po przystąpieniu do PPK wynagrodzenie "na rękę" wyniesie 2763 zł, czyli o 91 zł mniej.
Na kwotę potrąconą z wynagrodzenia złoży się: składka na PPK w wysokości 2 proc. od wynagrodzenia brutto, tj. 80 zł, oraz podatek dochodowy od wpłat finansowanych przez pracodawcę, tj. 11 zł.
Ze środków zgromadzonych w ramach PPK – zgodnie z ustawą z 4 października 2018 r. – będzie można skorzystać, zachowując ulgi podatkowe, ulgę ZUS i dopłaty z Funduszu Pracy, po osiągnięciu 60. roku życia. W niektórych przypadkach będzie również można skorzystać z nich, przynajmniej w części, przed osiągnięciem 60 lat (np. w przypadku poważnego zachorowania lub zakupu mieszkania /budowy domu na kredyt – tu jednak trzeba pamiętać o ograniczeniu: pracownik nie może mieć więcej niż 45 lat oraz będzie musiał zwrócić całą kwotę w ciągu 15 lat).
Oczywiście trzeba pamiętać, że środki te są zarządzane przez instytucje finansowe i nie podlegają ochronie kapitału. Może więc się okazać, że tych pieniędzy pracownik nigdy nie odzyska.
Niestety, po analizie kosztów pracy należy zauważyć, że rosną one niewspółmiernie do wzrostu wynagrodzenia netto, czyli im więcej chcemy zapłacić, tym większe obciążenia. Obrazują to przykładowe wyliczenia w tabeli.
Podsumowując, jeżeli pracodawca musi podnieść wynagrodzenie z obecnie obowiązującej płacy minimalnej 2250 zł do zapowiadanej przez polityków 2600 zł w przyszłym roku, to koszty ogółem wzrosną o 460,68 zł, a wynagrodzenie netto tylko o 184,81 zł. Nastąpi więc dwa i pół razy większy wzrost kosztów pracy w stosunku do tego, co otrzyma pracownik na rękę.
To właśnie taka polityka powoduje odpływ wykwalifikowanej kadry, brak konkurencyjności na rynku pracy i motywacji do podnoszenia kwalifikacji. Może więc czas pomyśleć nie o wzroście minimalnej płacy, ale o stworzeniu mechanizmu, który zachęca do płacenia za dobrą pracę więcej, czyli wraz ze wzrostem wynagrodzeń obciążenia maleją?