Prezydent Donald Trump ocenił sytuację na amerykańskim rynku pracy, pisząc na Twitterze: „Mamy najniższe bezrobocie od 48 lat. To wspaniała wiadomość dla naszych pracowników”. I dodał, nie kryjąc ekscytacji: „Praca! Praca! Praca!”. Jego euforii nie podzielają jednak ekonomiści, którzy coraz częściej dostrzegają, że poziom bezrobocia nie przekłada się na kondycję gospodarczą.
Czy powinniśmy więc zrezygnować ze wskaźnika bezrobocia w ocenie dobrobytu gospodarczego? Temat ten powrócił ostatnio na corocznym spotkaniu bankierów centralnych w Jackson Hole. Rozpoczynający prelekcję szef Fedu Jason Powell stwierdził, że polityka pieniężna będzie kreowana jedynie z „mglistym wyczuciem kierunku”. Poza tym decydenci z całego świata zauważyli, że główne wskaźniki przestają w pełni obrazować sytuację gospodarczą. Jednym z nich jest właśnie poziom bezrobocia.
W ujęciu statystycznym bezrobocie w USA sięga poniżej poziomu bezrobocia naturalnego. To takie zjawisko na rynku pracy, kiedy bez zajęcia pozostają tylko ci, którzy nie chcą pracować za oferowaną na rynku płacę. Mimo to ekonomiści przekonują, że z otwieraniem szampana należy się wstrzymać. W świetle tradycyjnej ekonomii poziom płac i inflacji powinien zmieniać się szybciej niż wskaźnik bezrobocia. Tak się jednak nie dzieje.
Reklama
Dotychczas wzrost wynagrodzeń niespiesznie nadążał za inflacją, co powodowało, że płace rosły w tempie najwyżej 2,6 proc. rocznie (średnia w latach 2009–2017 nie przekraczała 2 proc.), podczas gdy inflacja sięgała 2,1 proc. Ponadto płace minimalne w USA są zamrożone od kilku lat. Stawka na poziomie 7,5 dol. za godzinę obowiązuje od dekady. Jak wyjaśnia dr Piotr Maszczyk, adiunkt w SGH, bezinflacyjny wzrost gospodarczy nie jest niczym nowym. Ekonomiści opisywali takie zjawisko już ponad 20 lat temu. Nowością – twierdzi dr Maszczyk – jest pojawienie się globalnych spółek, takich jak Amazon, które działają na tyle efektywnie, że wpływają na sytuację całych sektorów, co przekłada się na poziom cen i płac.
Reklama
Mimo rekordowo niskich poziomów bezrobocia także Niemcy nie mają powodów do nadmiernego zadowolenia. Chociaż RFN ogłasza, że brakuje jej rąk do pracy (federalny urząd statystyczny szacuje, że deficyt pracowników sięga 1,2 mln), a bezrobocie wynosi ledwie 3,8 proc., na rynku dochodzi do coraz większych wypaczeń. Według danych Eurostatu od 2005 r. liczba pracujących, którzy pozostają na granicy ubóstwa, wzrosła dwukrotnie. Obecnie co piąty obywatel RFN jest zagrożony wykluczeniem społecznym. Ponadto 10 mln Niemców jest zatrudnionych na umowach tymczasowych. Przed konsekwencjami ostrzega dyrektor niemieckiego Instytutu Ekonomii i Nauk Społecznych Anke Hassel. Instytut należy do fundacji Hans-Böckler-Stiftung i jest pośrednio wspierany przez związki zawodowe. „Niepewna sytuacja majątkowa przyczynia się do rozwoju ruchów populistycznych, w tym w szczególności przejawia się w poparciu dla AfD (prawicowa partia Alternative für Deutschland)” – pisze prof. Hassel.
W latach 30. XX w., w apogeum głębokiego kryzysu gospodarczego, John Maynard Keynes twierdził, że pełne zatrudnienie nie musi oznaczać równowagi na rynku. Brakiem bezrobocia mogły się pochwalić państwa leżące za żelazną kurtyną. Była to jednak fikcja. Ale dobrym przykładem niemal pełnego zatrudnienia jest Japonia, która od lat 90. boryka się z poważną recesją. Chociaż bezrobocie w Kraju Kwitnącej Wiśni spadło w maju do rekordowych 2,2 proc. (według danych za lipiec wzrosło do 2,5 proc.), Japończycy z roku na rok są coraz biedniejsi. Dochód rozporządzalny japońskiego gospodarstwa domowego nominalnie zwiększał się w ostatnich latach średnio o 0,1 proc. rocznie. Jednak przy uwzględnieniu inflacji na średnim poziomie 0,9 proc. w rzeczywistości dochód ten malał o 0,8 proc. rocznie.
Także w Polsce odnotowywane rekordy. W ubiegłym tygodniu MRPiPS podało dane, według których bezrobocie w Polsce sięga 5,8 proc. Jest to najniższy poziom od prawie 30 lat. Ostatni taki wynik w sierpniu odnotowano w 1991 r. Mimo tak dobrych rezultatów nadal co czwarty pracujący nad Wisłą to osoba na umowie czasowej. To jeden z najgorszych wyników wśród członków OECD (wyprzedzamy jedynie Hiszpanię i Kolumbię). Ponadto milion pracujących w Polsce nadal jest zagrożony skrajnym ubóstwem (czyli dysponują oni mniej niż 582 zł miesięcznie w gospodarstwie jednoosobowym i 1571 zł dla czteroosobowej rodziny).