Żaden lunch nie jest darmowy - tak mówią ekonomiści. Jest jednak taka restauracja, w której pracodawcy mogą przebierać, objadać się do woli i nie płacić rachunku. To rynek darmowej pracy. Pozostając przy gastronomicznych porównaniach, można taką jadłodajnię nazwać chatą, ale nie wiejską albo staropolską, raczej Chatą wuja Toma. Bo serwowane w niej dania to poszczególne kategorie pracowników, a raczej współczesnych niewolników, którzy świadczą usługi za darmo lub za płacę tak niską, że nie zaspokaja ona podstawowych potrzeb życiowych.
Menu w tym przybytku ciągle się rozrasta. Nie obejmuje już tylko tradycyjnych specjałów, czyli osób niewykwalifikowanych, zatrudnianych na czarno, które za grosze będą świadczyć proste prace. Znajduje się w nim także młody lekarz lub prawnik, który chce zdobyć prawo do wykonywania wymarzonego zawodu, cudzoziemiec ze Wschodu, dla którego polska płaca jest majątkiem, student zdobywający w trakcie nauki doświadczenie zawodowe czy osoba w starszym wieku, która wiele zniesie, aby utrzymać etat do upragnionej emerytury.
To tylko przykłady. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że również ty, drogi czytelniku, jesteś jednym z dań. Wystarczy, żebyś odpowiedział sobie na pytanie: czy, a raczej jak często, robisz coś, za co nie otrzymasz wynagrodzenia - pracujesz w nierejestrowanych nadgodzinach, bierzesz pracę do domu, odbierasz służbowe e-maile i telefony po godzinach pracy, radzisz się żony, męża, przyjaciół w kwestiach twoich obowiązków służbowych? Darmowe zatrudnienie karmi się bowiem zmianami na rynku pracy - coraz wyższą specjalizacją, która wymaga nieustannego poszerzania wiedzy i doświadczenia zawodowego, nowoczesnymi technologiami, które umożliwiają pracę 24 godziny na dobę, marginalizacją umów o pracę, które są wypierane przez samozatrudnienie czy kontrakty cywilnoprawne. Niełatwo będzie komukolwiek przed nim uciec.

Na zdobycie doświadczenia

Reklama
Najprostszym sposobem na uzyskanie darmowej siły roboczej są bezpłatne staże i praktyki. Z badania przeprowadzonego przez portal Inclick.pl wynika, że 52 proc. polskich studentów odbyło chociaż jeden taki staż, a 84 proc. uważa, że brak wynagrodzenia jest w takich przypadkach powszechnym zjawiskiem. Co więcej, niektórzy polscy pracodawcy nie tylko nie płacą stażystom, ale zdarza się, że domagają się od nich zapłaty za możliwość zdobywania szlifów w prestiżowej firmie (takie płatne praktyki oferowała m.in. TVN).
Reklama
Z kolei raport Komisji Europejskiej wskazuje, że w całej Unii Europejskiej staże odbywa 46 proc. osób w wieku 18–35 lat (badanie przeprowadzono na grupie 12,9 tys. osób). Sześciu na dziesięciu ankietowanych, którzy zdobywali w ten sposób doświadczenie zawodowe, nie otrzymywało z tego tytułu żadnego wynagrodzenia. Dodatkowo mniej niż połowa z tych wynagradzanych zarabiała kwotę, która wystarczała na pokrycie podstawowych potrzeb życiowych (46 proc.). Jednocześnie Polska jest liderem unijnego zestawienia w zakresie nieefektywności staży – aż 43 proc. ankietowanych Polaków uznało, że nie pomogły im one w znalezieniu pracy (na drugim biegunie są Irlandia i Rumunia – w tych krajach 85 proc. badanych potwierdziło, że praktyki ułatwiły zdobycie etatu).
Taka ocena polskich respondentów nie jest zaskoczeniem. Z sygnałów, które otrzymaliśmy, wynika, że w Polsce nagminne są przypadki przyjmowania na trzymiesięczne staże, w trakcie których stażyści muszą wykonywać zadania porządkowe lub odtwórcze – kserować dokumenty, segregować je, niszczyć. Po upływie tego czasu rezygnuje się z takiej osoby i zatrudnia następną na kolejne trzy miesiące. W ten sposób firmy zyskują darmową siłę roboczą, co prawda do prostych prac, ale takich, które jednak trzeba przecież wykonać – tłumaczy Piotr Piątek z Fundacji Wspieramy Wielkich Jutra, organizatora kampanii „Nie robię tego za darmo”, która miała przybliżyć problem jakości i warunków zatrudniania na stażach. Podkreśla, że często firmy nie są przygotowane do prowadzenia praktyk. Szacuje, że tylko ok. 5 proc. z nich w ogóle tworzy plany staży. – Rzadko oferują one też zatrudnienie wyróżniających się osób po zakończeniu praktyki, choć taka obietnica jest gwarancją napływu najlepszych kandydatów – dodaje.
Problem z omawianym zjawiskiem polega także na tym, że zasady prowadzenia staży na otwartym rynku nie są unormowane. Przepisy dotyczą tylko tych oferowanych za pośrednictwem urzędu pracy lub staży absolwenckich. Firmy samodzielnie oferujące praktyki nie muszą stosować tych norm. Funkcjonują jedynie zbiory dobrych praktyk, jak np. Polskie Ramy Jakości Staży i Praktyk opracowane i promowane przez Polskie Stowarzyszenie Zarządzania Kadrami. Ich stosowanie zależy jednak od dobrej woli pracodawców. A tej często brakuje.
Na pewno należy podkreślić w przepisach edukacyjną rolę stażu oraz zadbać o wprowadzenie nadzoru nad jego realizacją. Okres jego realizowania powinien być wliczany do 36-miesięcznego limitu zatrudnienia terminowego (włącznie z okresem próbnym), którego wprowadzenie zakłada rządowy projekt nowelizacji kodeksu pracy – uważa Barbara Surdykowska, ekspert NSZZ „Solidarność”.
Zdaniem Piotra Piątka z punktu widzenia stażystów konieczne jest unormowanie trzech kwestii: konieczności zawierania umowy ze stażystą określającej zasady współpracy, wydawania certyfikatów lub świadectw odbycia praktyki oraz czasu ich trwania. – Bezpłatne praktyki powinny trwać maksymalnie miesiąc. Z kolei trzymiesięczny staż przygotowujący do wykonywania zawodu należałoby stosować tylko raz w ramach jednej profesji, tzn. firma nie mogłaby przyjmować ponownie na staż osoby, która już taką praktykę na konkretnym stanowisku zaliczyła – dodaje.

Na uzyskanie uprawnień

Myli się jednak ten, kto sądzi, że problem pracy za darmo dotyczy tylko osób, które dopiero studiują lub skończyły nieatrakcyjne kierunki. Najlepszy przykład to dwie grupy zawodowe, które uchodzą za prestiżowe i gwarantujące finansowe powodzenie: lekarze i prawnicy. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że zanim uzyskuje się uprawnienia do wykonywania tych profesji, trzeba popracować bez pensji. Czasem bardzo długo.
Za darmo pracuję od trzech lat. I będę pracował jeszcze przez kolejne trzy i pół roku. Nikt nie płaci za moją codzienną pracę w szpitalu od 8 do 15. Żeby móc się utrzymać, muszę brać płatne dyżury w poradni już po zwykłych godzinach pracy – mówi Filip Dąbrowski, lekarz, przewodniczący komisji ds. młodych lekarzy Naczelnej Rady Lekarskiej.
W takiej sytuacji jest znacznie więcej młodych medyków, a dokładniej wszyscy ci, którzy robią specjalizację, ale nie dostali się na rezydentury finansowane przez państwo (specjalizacja nie jest obowiązkowa, ale bez niej trudno o zatrudnienie). Osoby, które nie miały szczęścia, podpisują z placówkami medycznymi umowy o świadczenie usług woluntarystycznych. Czyli po sześciu latach ciężkich studiów i rocznym stażu robią specjalizację, pracując przez kilka lat charytatywnie. Tylko w woj. warmińsko-mazurskim jest 142 lekarzy wolontariuszy, w opolskim – 32.
Jesteśmy dyplomowanymi lekarzami, wykonujemy normalne świadczenia medyczne, a żeby móc pracować za darmo, musimy jeszcze sami opłacić sobie ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej, co kosztuje tysiąc złotych rocznie – mówi Dąbrowski. Podkreśla, że pomimo wielokrotnych sygnałów do resortu zdrowia o rozwiązanie omawianego problemu i podjęcie rozmów w tej sprawie sytuacja młodych medyków wciąż się nie zmienia. – Dzieje się tak, bo jasne jest, że skoro zależy nam na zrobieniu specjalizacji, to i tak zgodzimy się na bezpłatne rezydentury. A te trwają – w zależności od wybranej specjalizacji – od czterech do sześciu i pół roku – dodaje.
W podobnej sytuacji są młodzi prawnicy. Oni z kolei po skończeniu studiów muszą zaliczyć aplikację, aby zyskać prawo do wykonywania zawodu adwokata czy radcy prawnego. W jej trakcie są zobowiązani zdobywać doświadczenie zawodowe (aplikant musi mieć patrona, czyli np. adwokata lub radcę prawnego, u którego zdobywa zawodowe szlify). I kończą jako tania siła robocza. W ubiegłym miesiącu furorę w aplikanckim środowisku – w negatywnym sensie – zrobiło ogłoszenie rekrutacyjne jednej z warszawskich kancelarii zamieszczone na portalu Gumtree. Brzmi ono następująco: „Aplikanta adwokackiego na staż i naukę. Pierwsze sześć miesięcy bez wynagrodzenia. Następne 500 zł, II rok 1 tys., III rok 1,5 tys. Pięć dni w tygodniu po osiem godzin. Możliwość patronatu. Kancelaria na najwyższym poziomie”. Jak widać, niektórzy prawnicy nie ukrywają nawet, że zależy im na pozyskaniu taniej, a częściowo nawet darmowej siły roboczej.
Aplikantów jest wielu, a patronów mało. Zdarza się, że któryś z tych drugich wykorzystuje tę sytuację do pozyskiwania darmowej pracy. Zależy to od tego, jakim jest człowiekiem. Trzeba też pamiętać, że są kancelarie, które bardzo dobrze przygotowują aplikantów do wykonywania zawodu i nie oszczędzają na nich – tłumaczy dr Witold Klaus, prezes Stowarzyszenia Interwencji Prawnej.

Na cwaniaka

Wśród masy pracujących za darmo lub na niegodnych warunkach w najtrudniejszej sytuacji są jednak osoby oszukane przez nieuczciwe firmy. To niemała grupa, bo i sposobów na zapewnienie sobie bezpłatnej siły roboczej jest sporo. Do tych najczęściej stosowanych należy nieformalne zatrudnienie na próbę. Pracodawca obiecuje umowę, o ile dana osoba sprawdzi się w pracy. Musi więc popracować jakiś czas na nieformalnym okresie próbnym. Potem okazuje się, że do zatrudnienia się nie nadaje i firma jej dziękuje. A bezpłatnie przepracowany czas to czysty zysk pracodawcy.
Oczywiście zatrudniony w ten sposób może iść do sądu. Ale zazwyczaj wie, że będzie miał problemy z dowodami, bo przecież nie podpisano umowy, a uzyskanie zeznań świadków w takich przypadkach jest trudne. Do tego bierze pod uwagę także koszty, jakie trzeba ponieść w związku z prowadzeniem sprawy przed sądem – tłumaczy Anna Majerek, rzecznik Okręgowego Inspektoratu Pracy (OIP) w Krakowie. Z danych Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że takie przypadki zdarzają się często w branży handlowej i usługowej. – W sezonie letnim to często stosowana praktyka w branży gastronomicznej. Pracodawca proponuje pracę na zmywaku lub zapleczu przez dzień czy dwa i obiecuje, że jeśli dana osoba się sprawdzi, to ustalą wynagrodzenie i podpiszą umowę. W ten sposób zyskuje darmową pracę w okresie największego zapotrzebowania – wskazuje Anna Majerek.
Kolejny sposób na obchodzenie prawa to powszechnie znany syndrom pierwszej dniówki. Zgodnie z przepisami firma musi potwierdzić zawarcie umowy o pracę na piśmie najpóźniej w dniu przystąpienia zatrudnionej osoby do wykonywania obowiązków. Firmy tego nie robią, a w razie kontroli PIP twierdzą, że konkretny podwładny jest w pracy pierwszy dzień. Do tego momentu zatrudniony świadczy pracę na czarno – bez odprowadzania składek, zapewnienia płacy minimalnej, płatnych urlopów itp. Dla przykładu tylko w trakcie kontroli w jednej ze szczecińskich firm sprzątających inspektorzy pracy ujawnili, że bez potwierdzenia umowy na piśmie pracowało w niej 70 osób. Z kolei firma usługowa z Łańcuta przez cztery miesiące unikała w ten sposób zawarcia umowy z zatrudnioną (pracodawca poinformował ją, że w razie kontroli PIP ma mówić, że pracuje pierwszy dzień). Podwładna zdecydowała się ujawnić sprawę dopiero wtedy, gdy w firmie doszło do wypadku (nie odprowadzano za nią składek, więc sama musiała pokryć koszty swojego leczenia).
Takie patologie mogłaby ukrócić prosta zmiana przepisów. Wystarczyłoby, aby kodeks pracy stanowił, że zawarcie umowy potwierdza się na piśmie przed dopuszczeniem do świadczenia obowiązków. Takie rozwiązanie przewidywał poselski projekt nowelizacji kodeksu pracy, który jednak nie uzyskał poparcia koalicji rządzącej – wskazuje Barbara Surdykowska.
Najłatwiejszym sposobem na wykorzystywanie siły roboczej jest jednak niepłacenie pensji lub jej opóźnianie. Tylko w ubiegłym roku PIP wykryła 83 tys. takich przypadków. Łączna suma należnych pensji wyniosła 171 mln zł (wyegzekwowano już 102 mln). W takich sytuacjach pracodawcy najczęściej nie unikają konieczności wypłaty wynagrodzenia, ale poprzez swoją zwłokę zyskują środki, z których w praktyce mogą kredytować swoją działalność. Czasem robią to z premedytacją. Przekonuje o tym przykład firmy z branży przemysłu spożywczego z woj. warmińsko-mazurskiego, którą olsztyński OIP w okresie październik 2014 r. – luty 2015 r. kontrolował czterokrotnie. Za każdym razem kontrole wykazywały, że pracodawca nie płacił pensji przez kilka miesięcy osobom w wieku przedemerytalnym. Ci młodsi otrzymywali wypłaty na bieżąco, bo prezes spółki obawiał się, że w razie zaległości odejdą z pracy. Starszym trudniej byłoby znaleźć nowy etat, więc im pensji nie przelewał. Szczególnie rażący był przypadek jednej z pracownic, która w lutym 2015 r. przeszła na emeryturę. Prezes nie wypłacał jej wynagrodzenia nawet przez sześć miesięcy, mimo że wiedział, że jest ona osobą samotną i nie ma żadnych innych źródeł utrzymania.
Na wykorzystywanie narażeni są też pracownicy obcokrajowcy. W 2013 r. pobyt czasowy w Polsce zgłosiło prawie 30 tys. cudzoziemców. Szacuje się, że nielegalnych imigrantów jest jednak znacznie więcej (zdaniem ekspertów może być to od 50 tys. do nawet 450 tys. osób). Nikt do końca nie wie zatem, ilu obcokrajowców pracuje rzeczywiście w Polsce i jak często wykonują obowiązki za darmo. Od czasu do czasu media informują, że np. na podlaskiej wsi Filipinki zbierały po 100 kg pieczarek dziennie, bez przerw i dni wolnych, za 360 zł miesięcznie, a na Mazowszu pracodawca płaci Ukrainkom głodowe stawki za sprzedaż owoców i kwiatów na lokalnych bazarach. – Skalę wykorzystywania cudzoziemców przez pracodawców trudno oszacować, ale wydaje się, że nie jest to zjawisko rzadkie. Najczęściej polega ono nie na braku wypłacania pensji, ale zaniżaniu ustalonych wcześniej stawek lub ich zachowaniu na tym samym poziomie przy jednoczesnym wydłużaniu czasu pracy – tłumaczy dr Witold Klaus.
Potwierdzają to dane PIP. W czasie kontroli firmy budowlanej z woj. śląskiego okazało się, że pracodawca powierzył wykonywanie pracy 40 cudzoziemcom na innych warunkach wynagradzania niż podane w zezwoleniu na pracę. Łączna różnica pomiędzy pensjami ustalonymi w zezwoleniach a tymi rzeczywiście wypłaconymi wyniosła prawie 283 tys. zł. Ponadto pracodawca powierzył wykonywanie pracy 12 obcokrajowcom bez zawarcia z nimi pisemnych umów, 19 cudzoziemców nie zgłosił do ubezpieczeń społecznych, a 97 zgłosił nieterminowo.
Jednocześnie walka o swoje prawa jest dla obcokrajowców trudna, bo mają mniejszy dostęp do wiedzy, przepisów, a często nie przebywają w Polsce tak długo, aby móc doczekać zakończenia postępowania przed sądem. Poza tym celem ich przyjazdu jest zarobkowanie, więc jakakolwiek inna aktywność, która na dodatek może powodować koszty, nie ma dla nich sensu. Wolą nie tracić na nią czasu. Machną ręką na zaległą pensję i poszukają nowego pracodawcy – mówi dr Witold Klaus.

Na dobre serce

Sposobem na darmową pracę może być także wolontariat. Nie tylko wspomniani już wcześniej lekarze są w praktyce zmuszeni do świadczenia usług wolontarystycznie, jeśli chcą zyskać uprawnienia zawodowe. Niektóre osoby muszą podpisywać takie umowy, żeby w ogóle móc zarabiać. Taki sposób na tanią pracę zastosował np. jeden z ośrodków turystycznych w polskich Tatrach. Formalnie zatrudnieni w nim kelnerzy są woluntariuszami. Nieformalnie dostają pieniądze, od których nie opłaca się podatku i składek na ubezpieczenia społeczne.
Trudno natomiast mówić o wykorzystywaniu faktycznych wolontariuszy, czyli osób, które rzeczywiście chcą pracować charytatywnie. Nikt ich przecież do tego nie zmusza. Jeśli zdecydują się na wsparcie konkretnego stowarzyszenia czy fundacji, a następnie okaże się, że w praktyce instytucja ta czerpała korzyści z bezpłatnej pracy swoich wolontariuszy, mogą być jedynie źli na siebie, że nie sprawdzili dokładnie zasad funkcjonowania konkretnego podmiotu.
Na pewno nie można ograniczać prawa do wykonywania jakichś prac charytatywnie, zakazywać obywatelom aktywności społecznej. Z drugiej strony nie można dopuścić, aby wolontariat służył obchodzeniu prawa pracy lub wręcz – jak w przypadku lekarzy – był wykorzystywany do zapełnienia strukturalnej luki, czyli braku jakiejś innej, alternatywnej podstawy, na której można by zatrudniać kształcących się medyków – uważa Barbara Surdykowska. Podkreśla, że jeśli głównymi trendami na rynku pracy nadal będą chęć utrzymania jak najwyższego poziomu zatrudnienia (nawet kosztem jego jakości) oraz dążenie do wprowadzania elastycznych warunków pracy, bez gwarancji jej stabilności, to strefa darmowej pracy będzie wciąż się rozszerzać i obejmować coraz to nowe grupy osób.
To zresztą już się dzieje. Coraz mniej osób wykonuje obowiązki od godz. 7 do godz. 15, pod kierownictwem jednej osoby, codziennie na tym samym stanowisku, bo ubywa miejsc pracy w sektorze produkcji. Rośnie natomiast zatrudnienie w usługach. A w tym sektorze praca ma bardziej koncepcyjny charakter, wymaga większej dyspozycyjności, można ją świadczyć nie tylko w siedzibie firmy, ale także np. w domu, przy użyciu służbowego laptopa czy smartfona. Coraz więcej osób pracuje więc dłużej niż przepisowe 40 godzin tygodniowo. Z badania CBOS wynika, że 34 proc. Polaków wykonuje obowiązki pracownicze także w domu bez dodatkowego wynagrodzenia, a jednemu na czterech zdarzało się zostawać w pracy po godzinach, mimo że firma nie sygnalizowała takiej konieczności. Aż 59 proc. z tych, którzy kiedykolwiek pracowali zawodowo, deklaruje, że zdarzyło im się dobrowolnie i bezpłatnie wykonywać zadania nienależące do ich obowiązków.
Zamazuje się granica między pracą a czasem wolnym. Nie twierdzę, że tę tendencję można odwrócić, ale warto zdawać sobie sprawę z wpływu, jaki ma ona na nasze życie. Dla przykładu wolny strzelec, który chce otrzymać zlecenie na jakąś usługę, musi szukać klientów, przygotować ofertę, przesyłać ją do firm. Jeśli nie uda się nikogo zainteresować, to całą tę pracę wykona na darmo i za darmo – tłumaczy Barbara Surdykowska.
Trzymając się gastronomicznych porównań, można zatem przypomnieć firmom, że pracownik jest jak ulubiony cukierek – można go albo mieć i cieszyć się z samego faktu, że dobrze wykonuje obowiązki, za które jest godziwie wynagradzany, albo zjeść słabeusza, bez żadnych oporów wykorzystując to, że jest słabszy, tracąc jednocześnie korzyści z dobrze wykonywanej pracy. Na dłuższą metę ten drugi sposób zazwyczaj odbija się czkawką.