Całkiem prawdopodobne, że do długiej listy ofiar pandemii COVID-19 będziemy musieli dopisać transport publiczny. Ze wszystkich usług publicznych to właśnie komunikacja zbiorowa ucierpi najbardziej. Oczywiście ochrona zdrowia i edukacja zmagają się z dużo większymi problemami w funkcjonowaniu, a ich pracownicy pozostają w większym stopniu narażeni na chorobę. Jednak opiece medycznej i szkołom nie grozi – używając nomenklatury "nowego zarządzania publicznego" – brak klientów. Nikt z tego powodu nie planuje też obcięcia ich oferty. Tymczasem transport publiczny staje przed tego typu egzystencjalnymi wyzwaniami. Pasażerowie autobusów i tramwajów w obawie przed koronawirusem przesiadają się do prywatnych samochodów, a miasta – zamiast zagęścić siatkę połączeń, by zmniejszyć tłok – jeszcze ograniczają liczbę kursów. Co znów zmniejsza atrakcyjność komunikacji zbiorowej i powoduje zanik pasażerów. Błędne koło. Na podobnej zasadzie nie tak dawno temu wygasiliśmy kolej poza głównymi trasami.

Autobus nie zakaża

Najnowsze zalecenia interdyscyplinarnego zespołu Polskiej Akademii Nauk nie ułatwiają wyjścia z tego błędnego koła. Wśród zaleceń dla pracodawców pojawiła się m.in. rada, by w jak największym zakresie wprowadzać pracę zdalną – po to, by pracownicy unikali zatłoczonych pojazdów komunikacji miejskiej, w których „łatwo się zarazić SARS-CoV-2 lub grypą”. Protest przeciwko tym zaleceniom opublikował na portalu TransportPubliczny.pl Jakub Madrjas (związany z wydawnictwem "Rynek Kolejowy"). Stwierdził on, że tak sformułowane wytyczne PAN stygmatyzują komunikację zbiorową, co doprowadzi do dalszego odpływu pasażerów i likwidacji nierentownych kursów. Przytoczył też kilka badań, które zaprzeczają tezom zespołu PAN. Wynika z nich, że zakażenia w pojazdach komunikacji miejskiej to margines.
Reklama
Reklama