W cieniu negocjacji z nauczycielami trwają też prace w drugim zespole powołanym przez premiera: nad kształtem podwyżek dla urzędników administracji rządowej. Problem jest poważny, bo wielu z nich odchodzi z pracy. Świadczy o tym liczba ofert pracy pojawiających się wskutek rezygnujących pracowników. Kilka lat temu średnio takich ofert było ok. 200. Na początku roku było ich już pół tysiąca, a obecnie jest ponad 700. Dla rządzących ta grupa zawodowa jest ważna również dlatego, że w poprzednich wyborach służba cywilna po raz pierwszy od lat w większości głosowała na PiS.
W tym roku rząd po raz pierwszy od dekady odmroził kwotę bazową dla wynagrodzeń – o wskaźnik inflacji, czyli 2,3 proc. Zwiększył też urzędom wojewódzkim fundusz wynagrodzeń o 4 proc. Nadal jednak musi mierzyć się z zarzutami, że to za mało. Dlatego pracownicy urzędów wojewódzkich założyli żółte kamizelki i wysunęli jednocześnie żądania 1000 zł netto podwyżki dla każdej osoby z wyrównaniem od stycznia. Nieoficjalnie związkowcy są gotowi zgodzić się na połowę tej kwoty, o ile wzrost płac dotyczyłby 2019 r.
– Obawiam się, że w tym roku możemy niewiele otrzymać, choć pierwotnie mówiono, że osoby najmniej zarabiające mogą liczyć na ekstrapodwyżki – mówi nam jeden ze związkowców z Solidarności, który bierze udział w negocjacjach. – Nie wiem, jaki deal zrobił nasz szef Piotr Duda z rządem, ale obawiam się, że zostaliśmy sprzedani w tym roku za tegoroczne podwyżki dla nauczycieli – dodaje.
Reklama
Z naszych informacji wynika, że służba cywilna będzie mogła liczyć na realne podwyżki, ale dopiero w styczniu 2020 r. Osoby zatrudnione w ministerstwach, urzędach wojewódzkich oraz pozostałych instytucjach rządowych (to ponad 120 tys. osób) w przyszłym roku będą miały po raz kolejny podwyższoną kwotę bazową o 2,5 proc., dodatkowo o 2 proc. fundusz wynagrodzeń wzrośnie z tytułu inflacji. Rząd zamierza podzielić się z urzędnikami efektami wzrostu PKB szacowanego na prawie 4 proc. Fundusz wynagrodzeń urzędników miałby wzrosnąć z tego tytułu o 2 proc. Łącznie płaca wzrosłaby średnio o 6,5 proc.
Reklama
Dla urzędników gwarantowane byłoby tylko 2,5 proc. wzrostu płac. Reszta – czyli zwiększanie funduszu wynagrodzeń – nie oznacza automatycznie, że skorzystają wszyscy. Te środki mogą trafić na nagrody lub nowe etaty. Tylko tam, gdzie działają związki, możliwe jest wynegocjowanie z pracodawcą wzrostu wynagrodzeń dla całej kadry.
– W tym roku miałam taki przypadek, że pracodawca nie był skłonny, aby te dodatkowe 4 proc. wzrostu naszego funduszu płac podzielić na wszystkich pracowników po równo – mówi Elżbieta Kurzępa, szefowa Solidarności w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim. Zaznacza, że urzędnicy są wściekli, iż w budżecie pojawia się coraz to więcej programów społecznych, a zapomina się o nich. Dlatego na jutro (czwartek) pracownicy administracji zapowiedzieli ogólnopolski protest po godzinach pracy.
– Nam nie wolno strajkować, ale możemy głośno mówić o naszych płacach. Wojewodowie i przełożeni innych urzędów rozumieją naszą sytuację. Tłumaczą, że są uzależnieni od budżetu centralnego – mówi Robert Barabasz, szef Solidarności Łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego. – Jeśli nasze protesty na ulicy nie przyniosą efektu, myślimy o innych formach protestu, np. nieformalnym strajku włoskim – zapowiada.
Lucyna Walczykowska, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Administracji Rządowej i Samorządowej Solidarności, ma nadzieję, że centrala jej związku będzie negocjować twardo i zwróci uwagę na trudną sytuację urzędników i niskie zarobki. Jedyne, co rząd chce dodatkowo zrobić dla wszystkich pracowników budżetówki zarabiających na poziomie płacy minimalnej, to nie branie pod uwagę dodatku stażowego (maksymalnie to 20 proc. pensji zasadniczej) przy wyliczaniu pensji minimalnej gwarantowanej ustawą.