Jeszcze tego samego dnia napłynęły wieści sugerujące, że tym razem sytuacja może być poważniejsza: Etiopia zawiesiła loty boeingów 737 MAX. Kolejne dni tylko spotęgowały niepewność: wychodziły na jaw podobieństwa z wcześniejszą katastrofą na Morzu Jawajskim, eksperci sugerowali problem z oprogramowaniem maszyny, kolejne linie i kraje zawieszały loty, wszystkie 737 MAX uziemiono.
W końcu amerykańska prokuratura wszczęła postępowanie w sprawie prawidłowości procesu certyfikacji 737 MAX, po tygodniu do sprawy dołączyło FBI. W mediach zaroiło się od spekulacji, że zawinił pokładowy komputer, zaś nagłówki grzmiały: "Jakim cudem MAX został dopuszczony do eksploatacji?".
Na takie wnioski jest grubo za wcześnie. Nikt też raczej nie podejrzewa, że Boeing lub Federal Aviation Administration (FAA), organ certyfikujący w Stanach, chciały świadomie ukryć błąd czy też niedoskonałość oprogramowania. Pytanie brzmi, czy w procesie certyfikacji 737 MAX obie strony mogły zaniechać dokładniejszych testów w imię oszczędności czasu? Ten bowiem naglił, bo Airbus i Boeing toczyły wyścig o pierwszeństwo na rynku samolotów wąskokadłubowych. To jego najbardziej lukratywna część, zdolna wchłonąć tysiące maszyn, a teraz jeszcze bardziej atrakcyjna, gdyż nowe możliwości samolotów otworzyły przed nimi całkiem nowe zastosowania.
Reklama