Wczoraj ujawniliśmy, że państwowi sprzedawcy prądu wnioskują do Urzędu Regulacji Energetyki o zgodę na duże podwyżki rachunków za energię elektryczną. Gospodarstwa domowe od stycznia 2019 r. miałyby zmierzyć się z historycznymi, bo bliskimi 30-proc. podwyżkami.
Minister energii Krzysztof Tchórzewski przed wyborami samorządowymi zapewniał, że polskie rodziny o najniższych dochodach nie zostaną obciążone kosztami podwyżek. – Wobec wielu przekłamań i niedomówień dotyczących reakcji Ministerstwa Energii na podwyżki cen uprawnień do emisji CO2 informuję, że polskie rodziny, w których zarobek roczny osoby będącej stroną umowy zakupu prądu mieści się w pierwszym progu podatkowym, nie poniosą w ramach całego rachunku za prąd dostarczony w 2019 r. kosztów większych niż w 2018 r. – oświadczył szef resortu energii w specjalnym komunikacie.
Jak to możliwe, że wnioski taryfowe są tak wysokie? Analitycy tłumaczą perspektywę firm: wskazują, że brak wniosków o podwyżki wobec rosnących cen uprawnień do emisji CO2 byłby działaniem na szkodę spółek.
Ale według naszych informacji wszystko dzieje się zgodnie z wcześniej założonym planem. Najuboższe rodziny faktycznie mają otrzymać rekompensatę wzrostu cen prądu. O planie tym potocznie mówi się Energia+. Szczegóły nie są znane. Nie bez powodu: jak zdradzają rozmówcy DGP, nie chodzi o to, by rekompensaty pojawiły się już po Nowym Roku, gdy ceny wzrosną.
Reklama
Reklama
Prawdopodobnie pieniądze trafią do potrzebujących w postaci zasiłku
Plan jest taki, by pieniądze popłynęły do odbiorców w trzecim-czwartym kwartale 2019 r., czyli przed wyborami parlamentarnymi. W ten sposób rząd będzie mógł powiedzieć, że UE finansuje nam wzrost cen prądu – usłyszeliśmy od jednego z naszych informatorów.
Ogólne założenie jest takie: zgodnie z unijnymi przepisami koszty zakupu uprawnień do emisji CO2, które ponosi energetyka (a w efekcie jej klienci), trafiają do budżetu. Część tych środków można wykorzystać na rekompensaty. W grę wchodzą ulgi podatkowe lub płatności rozliczane przez sprzedawców energii. Ale najbardziej prawdopodobna opcja jest taka, by pieniądze trafiły do potrzebujących w postaci zasiłku, tak jak 500+. Zrekompensowane zostałyby całe wyższe wydatki na prąd od początku roku. Pozostaje jedynie określić grupę beneficjentów programu. Tak by niezadowolonych z nowych przepisów było jak najmniej.
Według unijnej reformy rynku energii wpływy z zakupu uprawnień do emisji dwutlenku węgla miały być przeznaczone na modernizację sektora energetycznego i wspierać budowę odnawialnych źródeł energii. W Polsce rozwój OZE został ostro wyhamowany, przez co około 80 proc. energii czerpiemy z węgla, a wzrost kosztów emisji uderza nas po kieszeni. I dlatego w roku wyborczym rząd pieniędzmi z budżetu zamierza złagodzić wzrost cen prądu. Inaczej podwyżki zabolałyby nas dotkliwiej niż we wcześniejszych latach. Dzięki administracyjnej regulacji i korzystnym warunkom rynkowym z podwyżkami, ale tylko o 0,5 proc., mieliśmy do czynienia w latach 2018 i 2015. Z kolei w 2016 i 2017 r. zostały obniżone odpowiednio o 0,9 i 4,6 proc.
Warto również pamiętać, że przyszłoroczny rachunek powiększy się nam też o przynajmniej kilka złotych miesięcznie z powodu opłat za zieloną energię. W 2018 r. opłaty te były zawieszone z powodu nadwyżek za rok ubiegły, ale od 2019 r. wrócą. Rachunki będą rosnąć dalej po wprowadzeniu od 2021 r. tzw. opłaty mocowej związanej z rynkiem mocy. To mechanizm pozwalający płacić wytwórcom energii elektrycznej nie tylko za jej produkcję, ale gotowość do niej w szczycie, czyli za nowe moce.