Narodowy Bank Polski opublikował właśnie dane o międzynarodowej pozycji inwestycyjnej. To miara, która pokazuje różnicę między wartością zagranicznego kapitału ulokowanego w kraju i kapitału krajowego zainwestowanego za granicą.
Polska międzynarodowa pozycja inwestycyjna od lat jest ujemna, a na koniec ubiegłego roku wynosiła 1,2 bln zł. Wzrosła nieco w porównaniu z końcem 2016 r. (1,13 bln zł), a także względem wielkości z III kwartału 2015 r. (1,14 bln zł) – czyli z czasu, gdy PiS obejmował władzę. Dlaczego to istotne? Bo idąc do wyborów, partia podkreślała zbyt duże, jej zdaniem, uzależnienie polskiej gospodarki od zagranicy i deklarowała budowę oszczędności krajowych, które miały finansować gospodarczy wzrost. Tezę o szkodliwości tego uzależnienia powtarzał potem Mateusz Morawiecki, gdy w rządzie objął tekę wicepremiera odpowiedzialnego za gospodarkę, a budowa krajowych oszczędności – jako alternatywy dla pieniędzy z zewnątrz – jest jednym z głównych punktów rządowej Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.
To, że ujemna MPI nie tylko się nie skurczyła, ale nawet wzrosła, oznacza, że na razie w statystykach nie widać efektów rządowych wysiłków. Bo im większa luka, tym większe ryzyko związane z zależnością od zagranicznego kapitału. Inwestorzy, co naturalne, odcinają kupony od swoich inwestycji, np. wypłacając sobie dywidendę. Co może mieć negatywny wpływ na saldo rachunku bieżącego. To zestawienie wszystkich rozliczeń, jakie kraj prowadzi z zagranicą, są na nim bilans importu i eksportu towarów i usług, dochodów uzyskiwanych przez Polaków (i polskie firmy) za granicami kraju, ale też transferów z kraju za granicę (np. zysków polskich spółek córek).
Reklama
W sumie to dość dziwne, że międzynarodowa pozycja inwestycyjna się nie poprawiła, bo przecież mieliśmy w ubiegłym roku kilka udomowień podmiotów wcześniej należących do zagranicy, choćby odkupienie udziałów banku Pekao od włoskiego UniCredit – zwraca uwagę Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK.
Reklama
Z danych NBP wynika, że MPI się nie poprawiła przede wszystkim przez inwestycje bezpośrednie – czyli takie, w których wiodący inwestor przejął polską spółkę lub stworzył własną od podstaw. Wartość zagranicznych inwestycji tego typu w Polsce na koniec 2017 r. była o 723 mld zł wyższa niż polskich inwestycji za granicą. W ciągu roku powiększyła się o prawie 63 mld zł. Skąd ten wynik? Według Bielskiego paradoksalnie zaszkodzić mogła... hossa na giełdzie. To przez nią zwiększyły się wyceny akcji posiadanych przez zagranicznych inwestorów. Podobnie było zresztą w przypadku inwestycji portfelowych, czyli zakupów papierów wartościowych np. przez zagraniczne fundusze. W ciągu roku różnica wzrosła o prawie 19 mld zł.
Duża ujemna międzynarodowa pozycja inwestycyjna może być niebezpieczna, ale czy jest w przypadku Polski? Gdyby za punkt odniesienia przyjąć zalecenia Komisji Europejskiej z 2010 r., to nasza MPI jest dużo za duża. Według KE nie powinna ona przekraczać 35 proc. PKB. A w Polsce jest niemal dwukrotnie większa.
Wskaźnik w relacji do PKB nie jest mały na tle innych krajów. Gdzieś z tyłu głowy trzeba mieć pytanie, co by się stało, gdyby postrzeganie Polski się pogorszyło, a inwestorzy zaczęli się stąd wycofywać. Z tego punktu widzenia duża ujemna MPI to czynnik ryzyka – mówi Piotr Bielski. Ale zaraz dodaje, że do bicia na alarm jeszcze daleko. Bo duża luka w bilansie inwestycji nie przekłada się na saldo rachunku obrotów bieżących. Na razie jest on niemal zbilansowany (głównie dzięki świetnym wynikom polskich eksporterów), a poziom alarmowy to deficyt rzędu 5 proc. PKB.
Poza tym są szanse na to, by ujemna MPI przynajmniej nie powiększała się w kolejnych latach. Może się tak stać, jeśli sektor publiczny będzie sobie radził tak dobrze, jak w ubiegłym roku (dzięki rekordowo niskiemu deficytowi w wysokości 1,5 proc. PKB zmalało zapotrzebowanie na nowy dług, w tym zagraniczny) i wypali program pracowniczych planów kapitałowych, czyli domyślnego dobrowolnego oszczędzania na emeryturę.
PPK mogłyby zwiększyć poziom oszczędności krajowych, wszystko zależy od tego, jak duży odsetek pracujących wziąłby w nich udział. Bo sam wzrost płac i dochodów do dyspozycji jak dotąd nie przekładał się na zwiększenie stopy oszczędności – uważa Piotr Bielski.