Słowo "dziura" nabrało w polskiej debacie publicznej wyjątkowo złowrogiego znaczenia od czasów ministra finansów Jarosława Bauca, który przeraził nas budżetową pustką o niewyobrażalnych wówczas rozmiarach. Ta się ostatecznie nie zmaterializowała, ale kasa państwowa dalej co roku ma spore manko. Do tej dziury właściwie już się przyzwyczailiśmy.
Polska jest jednak pełna innych luk, które poważnie zagrażają rozwojowi kraju. Poniżej przedstawiamy ich subiektywną listę.

Luka w VAT

To najbardziej znana z polskich luk. A już na pewno najbardziej upolityczniona. Wiąże się z ograną dziurą budżetową – ale 2 lata temu luka w VAT wybiła się na niezależność i w publicznej debacie stała się samoistnym bytem.
Reklama
Politycy poświęcają jej ostatnio wyjątkowo dużo uwagi i możliwe, że dzieje jej narastania prześledzi sejmowa komisja śledcza. Prokurator krajowy Bogdan Święczkowski powiedział telewizji wPolsce.pl, że obecnie w całym kraju jest prowadzonych ok. 700 śledztw dotyczących wyłudzeń w podatku od towarów i usług.
Reklama
Czym jest luka w VAT? To wpływy, jakie budżet powinien uzyskać, sądząc na podstawie innych danych z gospodarki (np. poziomu konsumpcji), ale ich nie uzyskał. Według ostatniego raportu Komisji Europejskiej w 2015 r. nasza luka wynosiła 24,5 proc. należnych wpływów, ok. 9,8 mld euro. Większą ma tylko pięć krajów Wspólnoty, a liderem pod względem tego ubytku jest Rumunia, która traci rocznie ok. 37 proc. potencjalnych dochodów z VAT.
Skąd się luka wzięła? Dziś Ministerstwo Finansów i rząd są przekonani, że to efekt zaniechań poprzedniej ekipy, która zbyt późno połapała się, że problemy z dochodami budżetu to nie tylko efekt słabej koniunktury. Ale problem pojawił się zanim PO i PSL objęły władzę, a pierwszym krokiem do niego była zgoda na zlikwidowanie sankcji w ustawie o VAT (stało się to finalnie w 2008 r., ale projekt ustawy został przygotowany rok wcześniej przez parlament zdominowany przez PiS). Ale to działo się pod hasłem wspierania przedsiębiorczości i co do tego, że ten kierunek jest słuszny, panowała wówczas powszechna zgoda wśród polityków.
Ile luka tak dokładnie wynosi? Wyliczenia, jakie prezentuje Komisja Europejska, to jeden z szacunków. W politycznej debacie najczęściej używany jest raport firmy doradczej PwC, która z wyliczania luki uczyniła jeden ze swoich głównych produktów. Według tegoż raportu w 2016 r. luka wynosiła 2,5 proc. PKB, czyli ok. 45 mld zł. Przy czym PwC zawsze zaznacza, że nie jest to tylko kwota, która padła łupem wyłudzeń. To również efekt legalnej optymalizacji, błędów podatników czy szarej strefy (obrotu nierejestrowanego). Swoje szacunki ma również Ministerstwo Finansów, które podało je ostatnio w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa. Skutki wyłudzeń VAT wylicza ono na ok. 15 mld zł rocznie.

Luka w poziomie dobrobytu

To był największy news poprzedniego weekendu: firma FTSE Russell (grupa londyńskiej giełdy) przekwalifikowała Polskę z grona rynków wschodzących do państw rozwiniętych. To istotna informacja, bo do indeksów dostarczanych przez tę firmę duzi globalni inwestorzy porównują swoje portfele inwestycyjne. Zmiana oznacza, że ci, którzy do tej pory mieli w portfelu akcje spółek z emerging markets w proporcjach zbliżonych do indeksu FTSE Russell, teraz dokonają rewizji, pozbywając się akcji firm z Polski. A ci, którzy wolą papiery przedsiębiorstw z rynków rozwiniętych, powinni w odpowiedniej proporcji dokupić polskie akcje.
Decyzja FTSE Russell podniosła prestiż naszego kraju. Ale raczej faktów nie zmieni: do poziomu dobrobytu w najbogatszych państwach świata wciąż nam daleko. To jedna z bardziej dotkliwych luk. Jest wyzwaniem i kompleksem jednocześnie. Chodzi o naszą zamożność lub – patrząc z innej perspektywy – o jej brak. Nie potrzeba statystyk, by wiedzieć, że Polacy są biedniejsi od obywateli państw Europy Zachodniej. Statystyki pokazują, jak bardzo. Według Eurostatu zamożność Polaka to ledwie 69 proc. średniej zamożności obywatela Unii Europejskiej. A już od takich Niemiec dzieli nas przepaść, bo Niemcy są bogatsi od unijnego średniaka o jakąś jedną czwartą.
To oczywiście może wpędzać w kompleksy, ale też motywuje jak mało co. W doganianiu Zachodu mamy sukcesy. W ciągu niewiele ponad dekady nasza zamożność (przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej) zwiększyła się z mniej więcej połowy tego, co miał przeciętny Europejczyk z UE, do ponad dwóch trzecich. Przeskoczyliśmy takie kraje, jak Węgry czy Chorwacja. Staliśmy się też bogatsi od Greków, choć to raczej efekt ich niefrasobliwej polityki. Marcin Piątkowski, ekonomista z Banku Światowego, głoszący tezę o drugim Złotym Wieku, jaki Polska ma właśnie przechodzić, twierdzi, że tak blisko Zachodu pod względem przeciętnego dochodu obywatela, jak obecnie, nasz kraj nie był od XVI wieku. Systematycznie przesuwamy się z europejskich peryferii do centrum, co jest zasługą bardzo szybkiego wzrostu gospodarczego w czasach transformacji. Jeśli nie wytracimy tempa, to w 2030 r. średnio Polak będzie miał 80 proc. tego, co zachodni Europejczyk.
Wicepremier Mateusz Morawiecki odpowiedzialny w rządzie za rozwój idzie nawet dalej. Według jego Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju bazowy scenariusz to właśnie te 80 proc. europejskiego dochodu, ale jak dobrze pójdzie, to Zachód dogonimy. „Osiągnięcie średniej unijnej do 2030 r. wydaje się optymistyczną wizją, ale szansa takiego scenariusza znacząco wzrosłaby przy korzystnych przemianach na polskim rynku pracy” – czytamy w strategii.
Ale adwersarze wicepremiera – np. Leszek Balcerowicz – mają nieco odmienny pogląd i widzą raczej większe ryzyko wyhamowania zasypywania luki niż szansę na przyspieszenie procesu. Są zgodni co do diagnozy: kluczowy będzie rynek pracy. A konkretnie to, czy w naszej gospodarce zabraknie rąk do pracy, czy nie. No i czy uda się zwiększyć stopę inwestycji. Cel rządu to 25-proc. stopa inwestycji już w 2020 r. Jak na razie wypada to słabo, po ubiegłorocznych spadkach inwestycje się nie odbudowują i według wyliczeń niektórych ekonomistów – np. dr. Jakuba Borowskiego ze Szkoły Głównej Handlowej – obecnie mamy najniższą stopę inwestycji co najmniej od dwóch dekad. A i przedsiębiorcy mają bardzo duże kłopoty ze znalezieniem chętnych do pracy, największe po 1989 r.

Luka demograficzna

To bodaj największe ryzyko cywilizacyjne, z jakim przyjdzie się nam zmierzyć. Według różnych projekcji – choćby oficjalnej prognozy GUS – liczba ludności Polski spadnie w ciągu najbliższych 30–40 lat o 4,5–5 mln osób. Dlaczego? Bo będzie się rodzić mniej dzieci (liczba urodzeń miałaby spaść z 369,6 tys. w 2013 r. do 254,7 tys. w 2050 r.) przy jednoczesnym wzroście liczby zgonów (z 387,3 tys. do 428,2 tys.) i przy zerowym saldzie migracyjnym (liczba wyjeżdżających z Polski emigrantów i przyjeżdżających tu imigrantów miałaby się mniej więcej równoważyć, co oznacza, że migracja dla liczby mieszkańców Polski nie miałaby znaczenia).
Skąd ta luka się wzięła? To efekt głębokich zmian społecznych, jakie nastąpiły po 1989 r. Jeszcze w latach 80. Polska należała do grupy krajów o wysokiej dynamice urodzeń. W 1983 r. przyszło na świat najwięcej dzieci w naszej powojennej historii: ponad 723 tys. (dla porównania w ubiegłym roku było to 382 tys., a szczytem marzeń rządu jest 400 tys. urodzeń w ciągu roku). Od tamtego roku dzieci z roku na rok rodziło się coraz mniej, ale demografowie liczyli na pozytywną zmianę w latach 90., gdy w wiek największej płodności wchodziły kobiety z wyżu demograficznego lat 70. Tymczasem właśnie wtedy nastąpiła depresja urodzeniowa, która trwała do 2003 r. Wtedy osiągnęliśmy dno z najniższym w historii współczynnikiem dzietności na poziomie 1,222.
Badacze tłumaczą to tym, że młodym ludziom zmieniły się priorytety, a w pewnym stopniu wymusił to wolny rynek. Jak pisali autorzy opracowania GUS „Sytuacja demograficzna Polski na tle Europy”, opublikowanego na początku tego roku, nastąpiła zmiana w ich zachowaniach: planując przyszłość, najpierw inwestowali w siebie, czyli w edukację i pracę, a dopiero potem w rodzinę. Spadek liczby urodzeń to konsekwencja innych decyzji. Przede wszystkim o opóźnieniu wieku rodzicielstwa. Ale nie bez znaczenia jest też np. spadek liczby zawieranych małżeństw. Na początku transformacji było ich 250 tys. rocznie, teraz jest ok. 190 tys. A osoby wchodzące w taki związek są starsze niż wówczas.
Imigracja? Tak z zasypywaniem luki demograficznej próbują sobie radzić inne społeczeństwa. W Polsce na razie przypomina to gaszenie pożaru na rynku pracy: imigracja jest krótkookresowa, przyjeżdżający do Polski obcokrajowcy to głównie gastarbeiterzy ze Wschodu. Rząd kilkukrotnie obiecywał już strategię imigracyjną, ale jak dotąd nie ujrzała ona światła dziennego.

Luka w systemie ubezpieczeń społecznych

Nasz system emerytalny się nie spina. Żadna to nowość, od lat Fundusz Ubezpieczeń Społecznych trzeba dotować z budżetu, bo pieniędzy ze składek nie wystarcza na sfinansowanie wypłat świadczeń. A będzie jeszcze gorzej ze względu na lukę demograficzną. I nie chodzi tylko o to, że ludzi będzie mniej. Polskie społeczeństwo będzie się stopniowo starzeć. GUS przyjmuje miarę starzenia jako wiek środkowy populacji. To taki wiek, którego jedna połowa populacji jeszcze nie osiągnęła, zaś druga już ukończyła. Statystycy GUS wyliczyli, że w 2050 r. wiek środkowy dla mężczyzn wyniesie prawie 49 lat i będzie o 11 lat wyższy niż obecnie. W przypadku kobiet będzie to 53,7 roku, więcej o 12,3 roku.
Taki stan rzeczy będzie miał przełożenie na rynek pracy: coraz mniejsza będzie grupa pracujących, za to wzrośnie grupa klientów systemu ubezpieczeń społecznych. W tym samym opracowaniu możemy wyczytać, że liczba ludności w wieku emerytalnym w Polsce wzrośnie z ok. 7 mln w 2014 r. do blisko 10 mln w 2050 r. Pamiętajmy, że będzie się to działo przy jednoczesnym spadku populacji, czyli w warunkach poszerzającej się luki demograficznej. Starzenie się ludności z jednoczesnym zmniejszaniem ogólnej liczby mieszkańców musi spowodować jeszcze jeden efekt, czyli spadek liczby osób w wieku produkcyjnym przy jednoczesnym wzroście grupy tych, którzy nie pracują (bo jeszcze są zbyt młodzi albo już zbyt starzy).
W takich właśnie warunkach Polska zafundowała sobie obniżenie wieku emerytalnego, co tylko te tendencje wzmocni. ZUS wyliczał, że w wariancie, gdzie wiek wynosi 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet, populacja w wieku produkcyjnym, cały czas malejąc, osiągnie w 2060 r. poziom o prawie 8 mln osób niższy niż w 2015 r. Za to grupa w wieku poprodukcyjnym rośnie i w 2060 r. będzie o 4,4 mln osób większa niż w 2015 r. To ma kolosalne znaczenie dla bilansu systemu ubezpieczeń społecznych. ZUS policzył, że – w zależności od wariantu – liczba ubezpieczonych spadnie z 14,5–14,9 mln osób do 12,4–10,5 mln. Stanie się to przy jednoczesnym wzroście liczby emerytów do 7,2–7,8 mln z około 5,5 mln. To oznacza mocny wzrost obciążenia systemu. Mierzy się je wskaźnikiem obciążenia (to iloraz liczby emerytów i liczby ubezpieczonych). I ten właśnie wskaźnik w najbardziej pesymistycznym wariancie może się podwoić.
Dla finansów FUS może oznaczać to tylko jedno: drastyczny wzrost deficytu. Licząc w wielkościach nominalnych (bez uwzględnienia inflacji) w 2060 r. może być on nawet pięciokrotnie większy niż dziś.

Luka kompetencyjna

Idąc tropem rynku pracy jako największego wyzwania cywilizacyjnego dla Polski, nie sposób pominąć luki kompetencyjnej, czyli nierównowagi pomiędzy umiejętnościami oferowanymi przez osoby w wieku produkcyjnym a potrzebami pracodawców. Luka ta skrywa się gdzieś za doskonałymi informacjami o najniższym bezrobociu od 1989 r. i doniesieniami o rynku pracy pracownika. Tyle że rynek ten nie zagościł równomiernie w całym kraju – wciąż mamy powiaty, w których stopa bezrobocia rejestrowanego przekracza 20 proc. (tylko trzy: łobeski, radomski i szydłowiecki). W wielu innych trzyma się powyżej 15 proc.
To oznacza, że w Polsce bez pracy pozostaje niewiele ponad 1,1 mln osób – to tak, jakby nagle przestało pracować małe województwo. Co gorsza, fatalna jest struktura tego bezrobocia: 43 proc. to osoby długotrwale bezrobotne, czyli pozostające bez pracy dłużej niż 12 miesięcy. Jedna piąta to bezrobotni w wieku 55 i więcej lat. Tylko połowa wyrejestrowywanych to osoby, które znalazły pracę.
Wobec powyższych danych za szokujący można uznać fakt, że są w Polsce przedsiębiorstwa, które ściągają spawaczy z Indii (o rekordowej, choć nikłej w stosunku do rozmiaru rynku pracy liczbie pozwoleń dla pracowników z Azji pisał niedawno "DGP"). Wskazuje to właśnie na lukę kompetencyjną, co znaczy tyle, że nawet jeśli ręce do pracy w Polsce są – to niekoniecznie są to te ręce, których szukają pracodawcy.
Istnienie tej luki to wstyd, biorąc pod uwagę środki, jakie przeznaczono na budowę kapitału ludzkiego ze środków unijnych w poprzedniej perspektywie budżetowej (11,5 mld euro), a także fakt, że na bieżąco staramy się ją zasypywać działaniami aktywizacyjnymi finansowanymi ze środków Funduszu Pracy (na który wszyscy się zrzucają). Planowane wpływy do funduszu to tylko w tym roku ponad 6 mld zł.
Ale luka kompetencyjna to nie tylko niedopasowanie, z którym mamy już teraz do czynienia. To przede wszystkim niedopasowanie, z jakim będziemy mieli do czynienia w przyszłości. Od dawna mówimy o tym, że kształcimy za mało inżynierów, ale działań systemowych na drodze do zaradzenia temu problemowi jest niewiele. Krokiem w dobrą stronę był program kierunków zamawianych prowadzony przez resort szkolnictwa wyższego za rządów PO/PSL (z różnych przyczyn nie jest już kontynuowany). Znacznie prostszym sposobem byłyby zmiany w sposobie nauczania nauk ścisłych w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych. Warto zauważyć jednak z przekąsem, że debata w Polsce o tych poziomach nauczania skupia się raczej na tym, ile lat mają trwać oraz co trafi do spisu lektur.
Tymczasem chociaż rynek wprost krzyczy o inżynierów, to przyszli pracownicy niekoniecznie chcą nimi być. Jak wynika z danych GUS, w ciągu ostatnich dwóch dekad liczba studentów na uczelniach technicznych wzrosła tylko nieznacznie – z 289,3 tys. w 1999 r., do 301,4 tys. w 2015 r. Luce kompetencyjnej być może nie poświęca się tyle uwagi, bo niesie ona ze sobą głównie negatywne koszty – czyli korzyści, których nie osiągniemy, w tym sensie więc nie są realnymi kosztami. Tymczasem związane z nią straty nie ograniczają się tylko do przeszkód we wzroście biznesów już istniejących; to także biznesy, które nigdy nie powstaną, bo będzie mniej osób o właściwych kompetencjach mogących je założyć.

Luka technologiczna

I nie chodzi bynajmniej o brak internetowych sieci bezprzewodowych na pokładzie pociągów Pendolino, epopeja z instalacją których niedługo będzie trwała już dekadę. Chodzi o zaawansowanie technologiczne wyrobów polskich przedsiębiorstw na tle konkurencji. Tak rozumianą lukę można mierzyć chociażby porównując udział produktów wysokiej techniki w eksporcie poszczególnych państw.
Według GUS w ub.r. wyniósł on 8,5 proc., czyli definitywnie nie mamy się czym chwalić. Nie tylko jest to wartość niższa w stosunku do państw naszego regionu – udział wysokiej techniki w czeskim eksporcie wynosi 15,4 proc., a w węgierskim – 15,2 proc. W Unii Europejskiej pod tym względem plasujemy się na 18. miejscu, daleko poniżej naszych ambicji. To oznacza, że w stosunku do globalnych liderów (Korea Południowa – 26,8 proc.) mierzona w ten sposób luka technologiczna ma prawie 20 pkt proc.
Konsekwencji tego stanu rzeczy dla rozwoju kraju nie sposób bagatelizować. Biorąc pod uwagę, że nie zostaliśmy pobłogosławieni dostępem do surowców naturalnych, nie mamy innej drogi na budowę narodowego bogactwa jak zaawansowane produkty. Tędy wiedzie też droga do dobrych, wysoko płatnych miejsc pracy i uniknięcie przekleństwa pułapki średniego rozwoju. Niestety, jeśli się spojrzy na listę największych firm w Polsce, to ze świecą szukać tam takiego, o którym z ręką na sercu można byłoby powiedzieć, że wytwarza zaawansowane technicznie produkty. Nie chodzi o to, że firmy te nie są nowoczesne – wiele z nich jest – tylko że nie działają w ultranowoczesnych branżach.
Jako przyczynę tej luki od dawna wymienia się niską skłonność polskich przedsiębiorstw do inwestowania w działalność badawczo-rozwojową. Ten argument należy umieścić we właściwym kontekście, bowiem nie każdy biznes musi w nią inwestować. Jeśli firma wytwarza nieskomplikowany produkt za pomocą starej technologii i jest w stanie zaoferować go w konkurencyjnej cenie, to z jej perspektywy nakłady na badania i rozwój to zbędny koszt. Problem leży więc raczej w typach branż i produktów, w jakich polski biznes się specjalizuje.
Lekarstwem na problem jajka czy kury (biznes nie inwestuje w nowe technologie, bo mu się to nie opłaca, a nie opłaca mu się, bo nie ma na to pieniędzy czy nie widzi potrzeby) miało nad Wisłą być państwo. W obliczu słabości sektora prywatnego grosz publiczny miał pełnić rolę koła zamachowego dla działalności badawczo-rozwojowej. Przykładem chociażby sektorowe programy prowadzone przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (jak Innomed czy WoodInn); zanim jednak powstaną z nich innowacyjne produkty, które potem zaczną zarabiać na dalsze badania, minie trochę czasu.
Przyczyną luki technologicznej niekoniecznie jest jednak brak osiągnięć czy talentów naukowych. Uczelnie pełne są patentów, które mogą zostać wprowadzone na rynek – często jednak wymagają dalszego wsparcia finansowego czy dużych nakładów (jak chociażby w inżynierii materiałowej, w której nasi badacze są naprawdę dobrzy), czego nie lubią inwestorzy, bo perspektywy na zyski są zbyt odległe i niepewne (tutaj z kolei miały pomóc programy NCBiR łączące kapitał publiczny z prywatnym, jak BRIdge Alfa). Inna sprawa, że przy relatywnie ograniczonym – przynajmniej w stosunku do graczy wagi ciężkiej – budżecie na naukę wciąż pozwalamy sobie na finansowanie pełnego spektrum dziedzin, zamiast skoncentrować się na kilku strategicznych. Taka decyzja jednak musiałaby zapaść na politycznym szczeblu.

Luka rozwojowa

Kolejną dziurą, która siłą swojej grawitacji ściąga nas do siebie, hamując rozwój, jest luka rozwojowa, w debacie publicznej znana lepiej jako podział na Polskę A i Polskę B.
Dotychczas częścią tego problemu było chociażby zapóźnienie infrastrukturalne Polski B (jak byśmy jej nie rozumieli – czy w sensie geograficznym jako wschód kraju, czy w sensie urbanizacyjnym jako prowincję), które powoli staje się przeszłością. Z doświadczeń innych krajów wiemy jednak, że nie wystarczy spiąć kraju siecią szybkich dróg i dobrej kolei, by zapóźnione dotychczas tereny zaczęły kwitnąć. Najlepszym przykładem jest chociażby uporczywy pomimo wydania masy pieniędzy podział na wschodnie i zachodnie Niemcy, północ i południe Włoch czy Flandrię i Walonię w Belgii.
W naszych warunkach „B-izm” danego obszaru często związany jest z niedostatkiem dobrych miejsc pracy, co nie tylko zubaża ludność, ale też lokalny budżet (i koło się zamyka – nie ma inwestycji, bo nie ma pieniędzy, a nie ma pieniędzy, bo nie ma inwestycji). Prezydent Nowej Soli (woj. lubuskie) Wadim Tyszkiewicz zapytany kiedyś o to, jakiej pomocy państwo powinno udzielać samorządom, odparł: „Niech dadzą mi czempiona” – czyli sprowadzą do gminy dużą i zasobną firmę.
Tacy gracze sami z siebie nie pojawiają się w mniejszych miejscowościach, choćby przez wzgląd na to, że nie uda im się tam przyciągnąć wysoko wykwalifikowanej kadry. Dwa lata temu na łamach magazynu DGP pisaliśmy o sukcesie Wielunia (woj. łódzkie), gdzie mieszczą się siedziby dwóch dużych firm – producenta naczep do ciągników siodłowych Wielton oraz wytwórcy świec Korona Candles. Burmistrz Paweł Okrasa był doskonale świadom tego, że jego lokalni czempioni będą się rozwijać tylko jeśli w miasteczku pojawi się odpowiednia oferta rozrywkowa, edukacyjna i mieszkaniowa.
Lukę rozwojową trudno jest zasypać, ale gra jest warta świeczki, bo o słabszych regionach należy myśleć w kategoriach straconych szans – czyli tych wszystkich złotówek, które mogliby wydać ich mieszkańcy, gdyby lepiej im się wiodło. Nikt jednak nie wymyślił uniwersalnego rozwiązania, które dawałoby gwarancję dźwignięcia rozwojowego takich obszarów. W Polsce istnieje mechanizm transferu środków od bogatszych do biedniejszych samorządów – janosikowe – ale jego skala jest zbyt mała, żeby te drugie mogły dokonać cywilizacyjnego skoku. Dopóki różnica będzie istniała, luka rozwojowa będzie nas hamować – podobnie zresztą jak wszystkie inne. Najwyższa pora zacząć je zasypywać z podobną ochotą jak dziury w drogach. Z tym że to drugie jest znacznie prostsze.