Udało ci się z kimś zaprzyjaźnić po dwóch latach pracy w Indiach?
Jak najbardziej. Czasu wolnego w większości tamtejszych firm jest wiele – panuje powszechne przekonanie, że nawet w pracy warto się czuć komfortowo. Miałem więc czas na szeroko pojęte życie towarzyskie. Wspólne wyjścia na obiady, czasami na kolację – jeżeli dłużej pracowałem, w ciągu dnia też na czaj – zdarzały się bardzo często.

Reklama

Mam rozumieć, że przychodziłeś do pracy na godzinę 8-9…
… i po dwóch-trzech godzinach szliśmy całą paczką na herbatę. Tak, tak mniej więcej to wyglądało. Z góry ustalone były tylko pory: lunchu – między godz. 12 a 14 – i kolacji – po zachodzie słońca, czyli między godz. 18 a 20 wieczorem. I wcale nie trzeba się było wtedy ruszać z firmy, bo w większości z nich działają zakładowe kantyny, a pracodawca dopłaca do posiłków. Opowiadano mi nawet, że zanim tam przyleciałem, obiad sprzedawano za symboliczną jedną rupię.

Ile to jest w przeliczeniu na złotówki?
Na groszówki raczej. 1 zł to teraz około 17 rupii. Dość powiedzieć, że o ile w najzwyklejszej ulicznej restauracji za thali płaciłem 100-150 rupii (jeżeli to nie było danie mięsne; w przeciwnym razie: 250-300 rupii), to w kantynie było to już tylko 15-30 rupii. Tak tanio nigdzie indziej w Indiach nie można zjeść! Za tę cenę dostawałem: ryż, dal, czyli ciemny sos z soczewicy, różnego rodzaju curry – mogło być np. z serem panir, ćapati – to rodzaj placka i sałatkę – bardzo często była nią posiekana cebula. W kuchni indyjskiej, wbrew pozorom używa się podobnych produktów jak w Polsce, czyli np. ziemniaków, pomidorów i papryki, ale zupełnie inaczej się je przyrządza.
O jedzeniu zresztą mógłbym opowiadać godzinami – także dlatego, że mieszkańcy Indii bardzo lubią o nim rozmawiać i próbować nowych smaków. Chętnie też wymieniają się przepisami – tak kobiety, jak i mężczyźni.

A pracuje się równie dużo i chętnie jak rozmawia o jedzeniu?
Tak, choć z założenia powinno to być 7 godzin dziennie; 6 dni w tygodniu; od poniedziałku do soboty, to w praktyce często zostaje się w pracy dłużej. Bo a to trzeba odrobić wyjścia na obiad, a to nie wypada wyjść do domu, skoro szef jeszcze siedzi. Poza tym ważniejszy niż efekt pracy jest sam fakt, że się w ogóle pracuje, o czym swego czasu przekonałem się na własnej skórze. Zdecydowałem się wziąć dodatkowe zlecenie w innej firmie – robota była zadaniowa, umówiliśmy się na określoną kwotę i liczbę dni pracy – a skończyło się na tym, że obcięli mi wynagrodzenie. Pracodawca był co prawda zadowolony z rezultatów, ale nie spodobało mu się to, że projekt oddałem na kilka dni przed terminem. "Tomasz, nie próbuj wykonywać swojej pracy szybciej. Płacimy przecież za godziny twojej pracy" – zostałem przy tym pouczony.

Reklama

Ukarali cię za to, że pracowałeś szybko, sprawnie i efektywnie?!
To jest tam dość częste, z tego co potem zauważyłem. Nie ma opcji, żebyś wcześniej wyszła z pracy. Swoje musisz odsiedzieć, nawet jeśli wszystko już zrobiłaś.

Jak w ogóle wyglądały Twoje relacje z szefem?
Silniej niż u nas jest wyczuwalna hierarchia. Rzadka i szczególna byłaby np. sytuacja, gdyby szef wyszedł z Tobą na czaj albo poszedł na obiad. Nie ma takiej opcji. Zapomnij.
Regułą jest z kolei to, że osoba, która osiąga określony status zawodowy, ogranicza kontakty z dotychczasowymi znajomymi. Niespecjalnie rozmawia też z pracownikami młodszymi stażem i niższymi rangą, ale za to z wielką uniżonością odnosi się do przełożonych, co nierzadko bywa zabawne. Twój szef, który siedzi w swoim pokoiku i potrafi z niego krzyczeć co i rusz: "Ty taki owaki chodź tu do mnie" – jest przy tym szorstki i opryskliwy – po chwili, już podczas rozmowy ze swoim przełożonym, ochoczo kiwa głową i odpowiada tylko: "Tak szefie. Ależ oczywiście". Rzecz jasna bardzo dużo zależy od konkretnych osób i ich wzajemnych relacji.
Tak na marginesie: To indyjskie kiwanie głowami, to ani potakiwanie, ani zaprzeczanie. O ile my potrafimy kiwać głową w przód i w tył, albo kręcić szyją w prawo i w lewo, o tyle oni mają jeszcze jedną umiejętność: kiwanie głową na boki. Z początku czujesz się niepewnie, nie wiesz czy to oznaka aprobaty czy wręcz przeciwnie, coś jakby nasze powątpiewanie, czy zastanowienie. Pamiętam np. jak zaproponowałem szefowi na początku pracy kilka tematów. Opowiadam mu o nich, a on tylko marszczy twarz i kreci głową, myślę – niedobrze, odrzuci pomysł. Ale nie. Szef w tym samym momencie mówi: "Tomek, chłopie, jasne, że to robisz. Świetny temat". Dopiero potem zauważasz, że to kiwanie jest powszechne, sklepikarze, kelnerzy, kierowcy, rodziny podczas posiłku... Wszyscy kiwają.


To pracownik nie jest uczony, żeby polemizować z szefem? Nawet jeśli miałaby to być konstruktywna polemika.
Bardzo prawdopodobne jest, że będzie miał w ogóle opory, żeby powiedzieć o swoich wątpliwościach. Raczej pokaże, że jest pracowity i że wszystko jest w jak najlepszym porządku, choć jednocześnie będzie mieć świadomość, że pomysł jest do kitu albo czasu na wykonanie zadania jest za mało. Ale nie wypada inaczej – bo to szef, bo to osoba starsza od ciebie….
Wiele firm stara się to teraz zmienić, ale ponieważ jest to uwarunkowanie kulturowe, a nie instytucjonalne, to rodzi to duże opory – namówienie pracowników by zaczęli mówić, a pracodawców by nie uważali konstruktywnej krytyki za atak na siebie jest nie lada wyzwaniem. I choć wydaje się, że ma to też wpływ na spadek efektywności, to uwierz mi, i tak i tak pracuje się tam bardzo ciężko – i to niezależnie od tego, gdzie jesteś zatrudniona.

Reklama

Jak jest w ogóle podzielony tamtejszy rynek pracy?
Sektory są trzy. Są duże prywatne firmy, sektor publiczny i drobni przedsiębiorcy. Różni je wiele. I tak np. mój gospodarz, od którego wynajmowałem mieszkanie i który był sklepikarzem, pracował w zasadzie 7 dni w tygodniu. Od wczesnego rana, od godz. 7-8 rano, do późnego wieczora, czyli do godz. 20-21. Wszystko dlatego, że tacy jak on nie mają żadnych zabezpieczeń socjalnych – większość przepisów prawa odnosi się tylko do sektora publicznego. Tylko tam są normowane godziny pracy, dofinansowanie urlopów i związki zawodowe czy też np. emerytury. W innych grupach zawodowych emerytura jest absolutnie nieznana. Innymi słowy: w Indiach nikt inny, tylko i wyłącznie, pracownicy tzw. government jobs dostają na starość pieniądze od państwa.

Jak sobie w takim razie radzą pracownicy spoza sektora publicznego?!
Jeżeli pracujesz dla prywatnej firmy, to możesz przystąpić do funduszu emerytalnego, ale to jest fakultatywne. Większość tego nie robi. Jeśli to tylko możliwe, inwestuje w mieszkania, które wynajmie na starość. Albo, co znacznie częstsze, będzie w przyszłości polegać na rodzinach. Tak czy siak najgorzej mają drobni przedsiębiorcy, bo mają środki na życie tylko dopóki pracują. Potem mogą liczyć tylko na to, że dzieci przejmą interes i będą na nich łożyć. I tak np. ojciec mojego gospodarza – gospodarz ma 50 lat, jego ojciec dobija już do 80-tki – nadal pracuje.
To też po części kwestia etosu – w dużych miastach klasa średnia żyje w przekonaniu, że trzeba dużo pracować, że trzeba się dorobić. Potrzeba posiadania i konsumowania jest tam na tyle ważna, że osoby z prowincji albo niższych warstw gotowe są przystać na kiepskie warunki pracy, byle tylko móc wspinać się po drabinie społecznej.
Są też, oczywiście, korporacje, w których godziny pracy są normowane, gdzie zarabia się dużo jak na warunki indyjskie i można liczyć na prywatną opiekę medyczną, ale to jednak rzadkość.


Dużo jak na warunki indyjskie, czyli ile? Czytałam, że programista może liczyć na ok. 5 tys. dol. miesięcznie, podczas gdy w USA za tę samą pracę dostałby 60 tys. dol.
Zaraz, zaraz… Zakładając, że 1 dolar to około 70 rupii, to oznaczałoby, że spec od IT może liczyć w Indiach na około 350 tys. rupii. To już są bardzo duże pieniądze – tyle zarabiają ci, którzy są na szczycie. Dla porównania młodzi, niedoświadczeni pracownicy na podrzędnych stanowiskach w korporacjach dostają ok. 15 tys. rupii, za co nie sposób przeżyć w dużym indyjskim mieście. Ci bardziej doświadczeni – około 30 tys. rupii. I to już może być wystarczająca płaca. Można za to wynająć mieszkanie, utrzymać się na przyzwoitym poziomie. Ale raczej nic nie da się odłożyć.

30 tys. rupii, czyli…
… kiedy przyleciałem do Indii po raz pierwszy, to było około 1,5 tys. zł. Ale błędem jest przeliczanie tego wszystkiego na nasze, bo inne są tam nie tylko ceny, ale i realia. W Delhi kwoty za wynajem mieszkań o znośnym standardzie zaczynają się od około 15 tys. rupii miesięcznie.

Zostawała ci połowa na życie, zakładając, że zarabiałeś średnią krajową.
Tak, jakieś rachunki się jeszcze płaciło, ale tego nie było dużo. Za taką kwotę mógłbym żyć wygodnie, ale bez chodzenia do superklubów. Bo skoro metropolia, to są też miejsca, gdzie można się lansować i wydać nie 300, ale np. 2 tys. rupii na jeden obiad w restauracji, w której - co też ciekawe - nie zawsze będzie łazienka z muszlą i papierem toaletowym.


To w pracy też nie zawsze były europejskie toalety?!
Z reguły były, obok tych tradycyjnych – bez muszli i z wężykiem, które wybierały osoby "starej daty".

A kabina dla palaczy była?
Nie. Paliło się przed lub za budynkiem – jak w liceum. Przy czym mężczyzn częściej widywałem przed głównym wejściem, kobiety – przy tylnym. To nie jest tak, że nie mogłabyś palić publicznie w Indiach – nikt nie robiłby z tego powodu afery – ale jednak obowiązują tam inne normy kulturowe. Np. kobiecie nie tyle nie wolno palić, co jej palić nie wypada, bo nieładnie wygląda z papierosem – tak się myśli w mieście, bo na wsiach za takie zachowanie mogłaby być już napiętnowana.
Takich norm jest zresztą więcej. Mam np. koleżankę, która pracowała w firmie obok i z którą często spotykaliśmy się w knajpie w połowie drogi. Jeśli widzieliśmy się już na mieście, to na przywitanie przytulaliśmy się do siebie, ale kiedy rozstawaliśmy się pod firmą, to stawała metr ode mnie i wyciągała w moim kierunku dłoń. Kiedyś, a jest moją dobrą znajomą, zapytałem, o co chodzi? "Wolałabym, żeby ludzie w firmie nie widzieli, że spoufalam się z mężczyzną" – odpowiedziała. Już potem dowiedziałem się, że nie chodziło o jakiś ostracyzm społeczny, a jedynie docinki w stylu: "O, patrzcie. Spotyka się z jakimś kolesiem".

Obiad ze znajomą, pogawędki w pracy, czaj… O której Ty w ogóle kończyłeś pracę?!
Różnie. Czasami o godz. 17, a czasami o godz. 22. Mogłem jednak liczyć na to, że w tym drugim wypadku odwiozą mnie do domu. W wielu firmach – czy to prywatnych, czy państwowych – pracownicy mają zapewniany transport do firmy i z firmy. Kierowcy podjeżdżają rano pod domy pracowników – najczęściej vanem, który mieści 6 osób – a wieczorem odstawiają ich pod ten sam adres. U nas mieli grafik i kursowali średnio co 30 minut. Transport był bezpłatny.
Z takiej pomocy korzystają przede wszystkim kobiety; głównie dlatego, że po zmierzchu Delhi nie jest dla nich bezpieczne. Obowiązuje przy tym zasada, że kobieta jest odwożona do domu jako pierwsza i to niezależnie od tego, czy mieszka najbliżej czy najdalej.

Mogłeś też liczyć na inne świadczenia? Przysługiwał Ci urlop?
Tak, choć nie jest to regułą. W sektorze prywatnym, gdzie z zasady nie ma umów o pracę – są za to kontrakty – wiele zależy od tego, co wynegocjujesz sobie z szefem. Znajoma opowiadała, że mogła liczyć nawet na 30 dni płatnego urlopu i podejrzewam, że go wykorzystywała. Niezależnie jednak od tego są trzy duże święta państwowe, kiedy wszyscy mają ustawowo wolne. Są to Dzień Republiki – czyli rocznica ustanowienia konstytucji, Dzień Niepodległości i rocznica urodzin Mahatmy Gandhiego. Dodatkowo: w zależności od stanu dochodzą święta religijne. A że w jednym są one długo i hucznie celebrowane, zaś w innym obchody zajmują tylko jedno popołudnie, to wolne zależy tylko od dobrej woli pracodawcy.

Ile jeszcze rzeczy załatwia się w Indiach nieformalnie?
Oj, dużo. Tym bardziej, że istnieje duże kulturowe przyzwolenie na dogadywanie się, pracę bez umowy, wręczanie pieniędzy pod stołem… A wszystko dlatego, że tak dużą wagę przywiązuje się do prywatnych relacji. To oznacza ni mniej, ni więcej, że oprócz tego, że jesteś cenionym specjalistą, ważne - a może ważniejsze - dla twoich współpracowników jest to, że jesteś po prostu dobrym człowiekiem. Indie to bardzo duży kraj – ponad miliardowy – w którym łatwo zostać oszukanym i okradzionym, a prywatne relacje mają być tą najlepszą gwarancją bezpieczeństwa, tak to sobie tłumaczę. Mój gospodarz remontował kilka miesięcy temu szafę w mieszkaniu, które wynajmowałem. I choć mogło to być zrobione szybko – w okolicy mieszka wielu stolarzy – to on czekał na tego jednego, któremu ufa i który pracuje dla niego od lat. A że ten miał akurat pogrzeb w rodzinie i pojechał do swojej wsi na kilka tygodni, to trudno, trzeba było czekać. To działa jak system naczyń połączonych: my cię lubimy i ci ufamy, więc damy ci zarobić. Nie musimy w tym celu podpisywać papierów, ale ty w ramach tej niepisanej umowy dobrze wykonasz swoje zadanie. Nie wciśniesz nam bubla.

Wspominałeś też o świętach religijnych - pracownicy obnoszą się w pracy z religią?
Nie, bo nie muszą. Oni twoją wiarę odczytują po tym, jak się przedstawiasz. Dokładnie po Twoim imieniu i nazwisku. Jeśli rozmawiasz np. z Gautamem albo Adityą lub Nehą, to wiesz, że to osoba o hinduskich korzeniach. W tym ostatnim wypadku raczej pochodząca z Pendżabu. Z kolei Sameer na pewno pochodzi z muzułmańskiej rodziny. Po imieniu i nazwisku są wstanie odgadnąć nie tylko twoją religię, ale też to skąd pochodzisz, z jakiej kasty, subkasty i wspólnoty jesteś. A jeśli pytasz o praktyki religijne, to w miejscu pracy żadnych nie zauważyłem.
Generalnie indyjscy pracownicy są bardzo postępowi: w pracy rzadko obowiązuje dress code. Większość ubiera się według mody zachodniej: mężczyzna wskakuje w garnitur, kobieta – w żakiet. Albo oboje: w jeansy i koszulę lub koszulkę. Choć są też oczywiście osoby, które zakładają tradycyjne stroje jeden lub dwa razy w tygodniu, głównie kobiety. Wkładają sari, malują na czole kropkę zwaną bindi – zwykle nie ma ona znaczenia religijnego, to rodzaj ozdoby. Miałem tylko jedną koleżankę, która codziennie przychodziła w sari, bardzo pięknym zresztą, bo dla niej to był strój formalny – i za taki jest też powszechnie uznawany, podobnie jak kurta, czyli rodzaj koszuli, raczej z długim niż z krótkim rękawem, rozciętej z boku, sięgającej połowy ud. Zakłada ją zarówno mężczyzna, jak i kobieta, przy czym kobiece wersje są bogato zdobione. Ale noszenie takich strojów to raczej wyjątek niż reguła w dzisiejszych czasach.

Regułą jest z kolei w Indiach zarabianie na czym tylko się da i wszędzie gdzie się da. Płaci się np. za to, że możesz się zważyć na ulicy…
… albo np. ostrzyc pod pobliskim drzewem. Drobnych handlarzy można zresztą spotkać wszędzie, nawet w komunikacji miejskiej, gdzie sprzedają najróżniejsze rzeczy, od etui na telefony komórkowe, przez ołówki i wyciskarki do owoców, po np. balony. Kiedy zobaczyłem ich pierwszy raz, nie widziałem, o co chodzi. Wchodzą do autobusu i zaczynają coś głośno recytować. Dopiero po chwili wyjmują dany przedmiot z kieszeni i pokazują, jak działa. Dają go do ręki każdemu – autobus w tym czasie cały czas jedzie. W ten sposób sprzedaje się w Indiach też długopisy, chusteczki, kalendarze, książeczki dla dzieci, a na dłuższych trasach – jedzenie, wodę butelkowaną i np. orzeszki.
W zasadzie, żeby się zaopatrzyć w rzeczy pierwszej lub drugiej potrzeby, nie trzeba w Indiach nawet wychodzić z domu. Sprzedawcy np. warzyw objeżdżają swoimi wózkami osiedla mieszkaniowe i krzyczą: "Cebula, ziemniaki, papryka, sprzedaję. 10 rupii, 10 rupii".

Bieda aż piszczy i to nawet w najbogatszym mieście Indii. Co cię tam pchało?
Potrzeba zmiany i poznania czegoś nowego, choć, muszę przyznać, do Indii trafiłem przypadkiem. Szukałem zatrudnienia w swoim zawodzie w Azji. Brałem pod uwagę wiele krajów – na początku m.in. Malezję i Filipiny. Aż znalazłem w sieci informację, że indyjska firma szuka pracownika z międzynarodowym doświadczeniem. Napisałem, po kilku mailach i rozmowach na Skype’ie, stwierdzili: "OK". Chcieli płacić, stawka mi odpowiadała, zapowiadała się ciekawa przygoda, więc pojechałem. Chociaż, prawdą jest i to, że Indie nie są krajem, do którego jedzie się po to, żeby zarobić. Tam się jedzie – jak mówią moi znajomi – by coś przeżyć. I te silne przeżycia są gwarantowane.

Wracasz tam?
Zdecydowanie. Ciągle zajmuję się regionem, więc muszę wiedzieć, co w trawie piszczy. Znajomi już podpytują, kiedy pójdziemy na thali do nowej knajpy.