Niech banki i supermarkety sfinansują program dodatków na dzieci – mówią politycy PiS. I proponują obłożenie bankowych aktywów jedną z najwyższych stawek podatkowych w Europie. Nic się złego nie stanie, dodają, bo przecież banki są zyskowne. Poza tym to działa. Na przykład na Węgrzech. Fakt: banki (i szerzej cały sektor finansowy) do spółki z wybranymi branżami usługowymi wyciągnęły Węgry z kryzysu. Tyle że węgierski rząd stopniowo odchodzi od tej polityki, bo oprócz jej zbawiennych efektów zaczął dostrzegać poważne skutki uboczne.
Pierwsza rzucająca się w oczy zmiana: banki zapłacą mniejszy podatek. Od tego roku jego wyższa stawka (na Węgrzech obowiązują dwie stawki podatku bankowego) maleje z 0,51 proc. aktywów do 0,37 proc. Na tym nie koniec, bo w kolejnych dwóch latach ma spaść do 0,23 proc. I mówi się, że będzie nadal obniżana.
Złagodzenie kursu węgierskiego rządu wobec banków to efekt porozumienia zawartego z Europejskim Bankiem Odbudowy i Rozwoju (EBOR) w lutym ubiegłego roku. To sektor finansowy poniósł jeden z głównych ciężarów wyciągania kraju z kryzysu, w jaki wpędziły go rządy socjalistów. Gdy w 2010 r. prawicowy Fidesz obejmował władzę, zastał państwo z wysokim deficytem finansów publicznych (4,5 proc. PKB), narastającym długiem (blisko 80 proc. PKB), podnoszące się z recesji na poziomie minus 6,7 proc. PKB w 2009 r. Węgry zostały przyparte do muru przez międzynarodowe organizacje finansowe, np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy uzależniał finansowanie pomocy od realizacji programu cięć. Węgrzy już zresztą byli zadłużeni w MFW: w 2008 r. fundusz wespół z UE udostępnił im kredyt w wysokości 20 mld euro.

Banki – łagodniejszy kurs

Reklama
Idąc po władzę, Fidesz obiecał, że odrzuci dyktat MFW, a kraj z kryzysu wyciągnie, sięgając do kieszeni inwestorów zagranicznych, głównie z sektora finansowego. Stąd pomysł na dwustawkowy podatek bankowy i podatek od transakcji finansowych.
Reklama
Podatek bankowy został wprowadzony jako jeden z 29 punktów nowego programu gospodarczego i miał obowiązywać tylko trzy lata. A działa cały czas. Rządowi Orbána chodziło o to, by pokazać, że za kryzys, który jest na Węgrzech, współodpowiedzialność muszą ponieść też banki, które ten kryzys wywołały. Ale odbudowa węgierskich finansów publicznych to efekt opodatkowania też innych firm, często z zagranicznym kapitałem. W sektorze energetycznym, bankowym, w handlu – mówi Dominik Héjj, politolog, Węgier z polskim obywatelstwem, mieszkający w Warszawie.
Obecne łagodzenie kursu wobec banków oficjalnie spowodowane jest tym, że polityka przyniosła oczekiwany efekt. Deficyt sektora finansów publicznych wyniósł w 2015 r. – według ocen Komisji Europejskiej – około 2,3 proc. PKB. W tym roku ma spaść do 2,1 proc. PKB. Dług publiczny – choć nadal wysoki – również maleje (z 75,8 proc. PKB w 2015 r. do 74,5 proc. PKB w tym roku).
Dominik Héjj zwraca jednak uwagę, że za dobre wskaźniki gospodarcze mogą być tylko pretekstem do stopniowego wycofywania się z podatku bankowego. Według niego bardziej prawdopodobne jest to, że rząd w Budapeszcie zdał sobie sprawę, że nie da się więcej z banków wycisnąć, oczekując od nich jednocześnie większego zaangażowania w finansowanie gospodarki. Kilkuletnie drenowanie banków podatkami i obarczanie ich kosztami przewalutowania kredytów walutowych skończyło się 30-proc. spadkiem akcji kredytowej. Na dodatek wpływy z podatku bankowego stopniowo maleją. Héjj mówi, że trzej najwięksi płatnicy – OTP Bank, KH Bank i Erste Bank – w tym roku zapłacą połowę tego, co w 2010 r., gdy podatek wprowadzano. – Co więcej, przy okazji rozmów z EBOR premier Viktor Orbán powiedział, że jeśli gospodarka wróci do stanu przedkryzysowego, wówczas podatki – w domyśle dla instytucji finansowych – też wrócą do tego samego poziomu. A wiemy, że przed kryzysem tego podatku w ogóle nie było – mówi politolog.
Odwilż w polityce wobec banków widać w jeszcze jednym aspekcie. Równocześnie z planami wprowadzenia podatku bankowego rząd Orbana za cel postawił sobie przejęcie kontroli nad sektorem bankowym, który w większości był w rękach inwestorów zagranicznych. Celem było przejęcie co najmniej połowy sektora. Zaczął się więc proces odkupywania udziałów. – Przed rokiem rząd odkupił MKB Bank i Budapest Bank. Jeden od Niemców, drugi od Amerykanów. Ale teraz Orbán zapowiada, że Budapest Bank pójdzie ponownie do prywatyzacji. Jakiś miesiąc temu minister gospodarki Mihály Varga powiedział, że MKB Bank zostanie ponownie sprywatyzowany przez giełdę. Dwa banki, za które rząd sporo zapłacił, ponownie mają być sprzedane. To interesujący zabieg, wytłumaczeniem może być zapis w porozumieniu z EBOR, że Węgry zaprzestaną polityki konsolidacji banków pod skrzydłami Skarbu Państwa. Ale też można się zastanawiać, czy nie ma w tym drugiego dna, czy przypadkiem bankowość na Węgrzech nie stoi na krawędzi jakiegoś strukturalnego załamania, którego rząd jest świadomy – mówi Dominik Héjj.
I dodaje, że w całej tej historii stracił węgierski klient. Dziś usługi bankowe z punktu widzenia przeciętnego konsumenta są bardzo drogie. Héjj wylicza, że zwykły rachunek rozliczeniowy kosztuje w przeliczeniu na złotego ok. 600 zł rocznie. Nie jest to usługa premium – zwykły ROR. W ten sposób banki odbiły sobie na klientach ciężary, jakie nakładał na nie rząd. – Minister Varga nigdy nie był prezesem banku. Zakładam, że skoro w polskim rządzie wicepremierem odpowiedzialnym za gospodarkę jest Mateusz Morawiecki, człowiek, który wcześniej był szefem dużego banku, to ma pewnie inną perspektywę. Ale radzę się nie łudzić, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów uchroni klientów banków przed podwyżką opłat. Jeśli wszystkie zechcą to zrobić, to nic się na to nie poradzi. Na Węgrzech to się skończyło źle dla klientów. Było źle do tego stopnia, że ustawowo trzeba było zagwarantować bezpłatne dwie wypłaty z konta w miesiącu – ostrzega.
Marcin Grela, ekspert Instytutu Ekonomicznego NBP, uważa, że węgierski rząd może być zaskoczony tym, że sytuacja w sektorze bankowym nie rozwinęła się w kierunku, jakiego się spodziewano jeszcze kilka lat temu. – Akcja kredytowa jest słaba. Programy, które miały ją wspierać, nie do końca się sprawdziły. Na przykład „Funding for Growth”, który polegał na subsydiowaniu przez węgierski bank centralny kredytów, których banki komercyjne udzielały potem firmom. To prawda, że było wielu chętnych na te pożyczki, niemniej skutkiem ubocznym było wyparcie przez nie z rynku pozostałych form kredytu. To one stały się sztandarowym produktem banków, właściwie jedynym, który był oferowany małym i średnim firmom – mówi Grela. Dlatego teraz bank centralny próbuje zmienić politykę, stopniowo wycofywać się z tego programu i zacząć wspierać nowy o nazwie „Market Base Lending”. Polega on na dostarczaniu bankom komercyjnym wsparcia w postaci ułatwień w pozyskiwaniu finansowania akcji kredytowej na rynku – np. przez ograniczenie wymagań kapitałowych czy dostarczanie instrumentów zabezpieczających.
Obecne działania rządu mają na celu pobudzenie akcji kredytowej. Poza tym nie ma co ukrywać, że sytuacja w węgierskim sektorze finansów publicznych również się poprawiła. Deficyt znacznie spadł, od kilku lat jest wyraźnie poniżej 3 proc. PKB, Węgry nie są już objęte procedurą nadmiernego deficytu. Można więc zmniejszać obciążenia, w tym dla banków. Tym bardziej że rentowność sektora bankowego też była mizerna w poprzednich latach, od 2010 r. banki notowały straty – dodaje ekonomista.

Zdrowa gospodarka

Według Marcina Greli rząd węgierski zdał sobie sprawę, że przyjął na siebie zbyt duże obowiązki, i nie chodzi tylko o politykę wobec sektora finansowego, tylko szerzej, o całą politykę gospodarczą. A ostatnie działania wskazują na to, że chce wrócić do gospodarki bardziej rynkowej.
Wcześniej Fidesz prowadził mocno nieortodoksyjną politykę, idącą w poprzek tendencjom w innych krajach, które wpadły w kryzys. W nich standardem było przerzucanie kosztów wychodzenia z kryzysu na obywateli przy jednoczesnej ochronie przedsiębiorstw jako potencjalnych kreatorów nowych miejsc pracy. Na Węgrzech odwrotnie, to właśnie na firmy, zwłaszcza zagraniczne z sektorów usługowych, przerzucono ten ciężar. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że przynajmniej w krótkim okresie okazało się to skuteczne. W ostatnich latach Węgry już nieźle sobie radziły na tle Europy, w 2014 r. należały do najszybciej rozwijających się krajów w Europie – mówi ekonomista. Dobrym przykładem jest to, co dzieje się na rynku pracy, gdzie zatrudnienie rosło bardzo szybko, a bezrobocie spadło w ciągu jednego roku z poziomu ponad 10 proc. do ok. 7 proc.
Takie były m.in. skutki programu prac publicznych, w którym bezrobotnych w pewnym sensie przymuszano do wykonywania prostych fizycznych zajęć, bo odmowa udziału wiązała się z utratą prawa do świadczeń. Z tego programu rząd zresztą też się stopniowo wycofuje, zdając sobie sprawę, że nie można wzrostu zatrudnienia opierać na subsydiowaniu miejsc pracy w sektorze publicznym. Jednocześnie liczy na to, że znaczna część pracowników zatrudnionych w ramach prac publicznych znajdzie pracę w sektorze prywatnym.
Zmiana polityki wobec banków może być też przejawem pragmatyzmu rządu w Budapeszcie, dla którego od początku nałożenie ciężarów finansowych na wybrane sektory nie było zabarwione ideologicznym zacietrzewieniem, a sposobem na zasypanie dziur w finansach publicznych. Mitem jest też programowa niechęć rządu Fidesz do zagranicznych inwestorów. A tak właśnie był postrzegany – przynajmniej na początku. Tyle że była to niechęć wybiórcza. I na przykład branża motoryzacyjna od początku miała w węgierskim rządzie fory. – Inwestycje zagraniczne na Węgrzech gwałtownie wzrosły. Fabryki Mercedesa, Audi, Suzuki, producenci opon, przemysł elektroniczny – to wszystko na Węgrzech powstaje. To też pozorny paradoks. Premier Orbán powiedział przed jedną z wizyt kanclerz Angeli Merkel, że można się ideologicznie różnić – i nie ma w tym niczego złego – ale to nie wyklucza wspólnej polityki gospodarczej. Tym bardziej że rozwój gospodarczy Węgier jest w interesie innych krajów. Jako przykład Orbán podawał, że właśnie Niemcy zarobili dzięki inwestycjom na Węgrzech 20 mld euro – opowiada Dominik Héjj.
Wskaźnikowo gospodarka węgierska ma się nieźle. Po latach recesji w 2013 r. zanotowała wzrost. W 2014 r. było to 3,7 proc. PKB, jeden z najlepszych wyników w UE. Co prawda w 2015 r. tempo trochę wyhamowało (do 2,9 proc. według KE), a w tym ma spaść do 2,2 proc. – ale to nie przeszkadza pękać z dumy węgierskiemu rządowi z powodu jego osiągnięć. W 2015 r. przeprowadził kampanię wizerunkową pod hasłem „Reformy działają”. Zresztą rząd to wizerunkowo dobrze rozgrywa. Na przykład w sprawie zakwestionowanego przez Komisję Europejską podatku od supermarketów oficjalne stanowisko nie brzmiało „wycofujemy się”, tylko „dostosowujemy do wymogów UE”. – Rząd w Budapeszcie jest w ofensywie – zarówno gospodarczej, jak i politycznej. Cały czas podkreśla, ile się dzieje, jak jest aktywny na arenie międzynarodowej, jak z powodzeniem znajduje nowych partnerów handlowych. Świetnie wykorzystuje to, jak UE rozmawia z Węgrami, by pokazać, że jest jedynym obrońcą społeczeństwa. Choć trzeba też pamiętać, że węgierska opozycja jest kompletnie rozbita, jej głównym zajęciem teraz jest zastanawianie się, kto jest jej liderem, co ułatwia mu zadanie – mówi Dominik Héjj. Mocna pozycja rządu to też efekt bardzo silnego przywództwa i granie na emocjach, co było widać doskonale w czasie ostatniego kryzysu imigracyjnego. Orbánowi nikt już nie wypomina np. prób wprowadzenia podatku od internetu, które skończyły się masowymi protestami rok temu.
Na dobre wskaźniki węgierskiej gospodarki uwagę zwraca też Marcin Grela. Wskazuje, że np. konsumpcja prywatna rośnie w tempie zbliżonym do średniego w innych krajach regionu (ok. 3 proc. rocznie). To nie jest zły wynik, choć oczywiście nie jest też bardzo dobry. W pewnym stopniu to mogło wynikać z polityki socjalnej państwa, ale Węgry korzystają z tych samych czynników wzrostu, z których korzystają inne kraje regionu. Czyli popytu ze strefy euro. I z tego, że relatywnie sporo kapitału napływało do regionu w poprzednich latach. Dzięki temu wciąż silnie rośnie węgierski eksport. I to jest zasługa nie tyle rządu, ile sytuacji, jaka panuje obecnie w europejskiej gospodarce. – Nadal najsilniejszy jest eksport do krajów strefy euro. Trudno mówić o jakichś wymiernych skutkach dywersyfikacji rynków. Rynki pozaeuropejskie są w słabej kondycji – mam na myśli kraje byłego ZSRR i państwa azjatyckie. Eksport do strefy euro jest w tej chwili najbardziej korzystny i na tym przedsiębiorcy korzystają w pierwszej kolejności – mówi Grela.
Co jest nietypowe? Polityka energetyczna Węgier. Grela nazywa ją zaskakującą, konkretnie to, że Węgrzy stawiają w tej dziedzinie na współpracę z Rosją. – To kontrowersyjne i potencjalnie niebezpieczne dla samych Węgier, bo zamiast zwiększać bezpieczeństwo energetyczne poprzez dywersyfikację dostawców, może zwiększyć uzależnienie ich od Rosji w przyszłości – ocenia.
Ale i to da się wytłumaczyć. Przedstawiciele węgierskiego rządu współpracę z Rosją nazywają „pragmatyczną”. Jej przejawem jest rozbudowa elektrowni atomowej w Paks. Mowa o wspólnej węgiersko-rosyjskiej inwestycji, na którą – zgodnie z porozumieniem – Moskwa miała udzielić Węgrom kredytu w wysokości 10 mld euro. – Dlatego Viktor Orbán jest trochę nieprzewidywalny, jeśli chodzi o dłuższe sojusze. Bo dla niego nie ma problemu, by w jednej dziedzinie współpracować, a w innej konkurować. Pytanie, jak Węgry poukładają sobie relacje z Polską, prowadząc jednocześnie „pragmatyczną współpracę” z Rosją. Pytanie też, co z nową umową na dostawy rosyjskiego gazu na Węgry. Orbán zapowiedział, że udowodni UE, że da się obniżyć ceny gazu dla konsumentów. Bez taniego rosyjskiego gazu nie uda mu się spełnić tej obietnicy – uważa Dominik Héjj. I przypomina, że Węgrom udało się uzyskać prawo do niepłacenia za gaz, którego nie wykorzystają. W ten sposób mogliby zaoszczędzić wielkie środki, które mogą zostać skonsumowane w dalszych obniżkach cen energii. Obniżki cen to z kolei jeden z powodów utrzymywania się wysokiego poparcia Fideszu wśród wyborców.

Socjal zostaje

Ta troska o wydatki zwykłego obywatela też jest zrozumiała. Bo gdy przejść z poziomu makro na pułap wydatków domowych zwykłego węgierskiego gospodarstwa domowego, to już nie jest różowo. Pod tym względem Dominik Héjj porównuje stan węgierskiej gospodarki do ładnie polakierowanego samochodu – tyle że spod warstw tego lakieru gdzieniegdzie wyziera rdza. Ta rdza to właśnie sytuacja materialna samych obywateli.
Porównajmy sytuację statystycznych Węgra i Polaka. Węgierska płaca minimalna to 11 tys. forintów, czyli równowartość ok. 1300 zł. W Polsce to 1850 zł. Minimum egzystencji w Polsce to niespełna 600 zł. Na Węgrzech to ok. 1000 zł. Minimalna emerytura tutaj to niecałe 900 zł. Węgierskie minimalne świadczenie wynosi 300 zł. To oznacza, że najbiedniejsi emeryci niejako z urzędu mogą żyć poniżej minimum egzystencji. A płaca minimalna jest tylko o 200–300 zł wyższa niż minimum egzystencji. O droższym transporcie publicznym czy wyższych cenach benzyny nawet nie wspominam – wylicza Héjj.
Jak mówi, to fatalna sytuacja, bo z drugiej strony rząd prowadzi rozbudowany program socjalnego wsparcia, który szczególnie dla rodzin z dziećmi jest bardzo hojny (rodziny z trójką dzieci praktycznie w ogóle nie płacą podatków), obniżając przy tym podatki (liniowy PIT został obniżony właśnie do 15 proc.). W walce o dzietność rząd uruchamia też program mieszkaniowy. Polegać ma on na tym, że rodziny, które w ciągu 10 lat będą miały trójkę dzieci, otrzymają dotację w wysokości 10 mln forintów plus kredyt w takiej samej wysokości rozłożony na 25 lat z gwarantowaną roczną stopą oprocentowania na poziomie 3 proc. Do tego obniży się podatek na zakup mieszkań i budowę nowych domów z 27 do 5 proc.
Za 10 mln forintów w dziewiątej dzielnicy Budapesztu nad Dunajem, z dobrym dojazdem do centrum miasta można kupić 45–50-metrowe mieszkanie. Węgierscy eksperci zwracają uwagę, że to wcale nie najbiedniejsi zyskają na tym rozwiązaniu, tylko średnio zamożni, którzy po prostu przy wykorzystaniu tego wsparcia będą mogli zamieniać mieszkania na większe. Zresztą dziś ceny mieszkań na Węgrzech w porównaniu z polskimi i tak są bardzo korzystne, za cenę warszawskiej kawalerki można kupić w Budapeszcie atrakcyjne mieszkanie w dobrej dzielnicy. Bo cena średnio wynosi 4000 zł za metr, maksymalnie 6000 zł – mówi Dominik Héjj. I podkreśla, że węgierski program prorodzinny jest systemowy, nie polega tylko na rozdawaniu zasiłków. Polityka prorodzinna to jedyny obszar, którego Fidesz nie tknął, przejmując władzę po socjalistach. I z pewnością nie tknie, zejście z tego kursu jest mało prawdopodobne, skoro jednym z jego priorytetów jest poprawa dzietności.