Gra toczy się o 400 mln zł rocznie. Tyle bowiem kosztuje ściągnięcie składki zdrowotnej i przekazanie jej z ZUS do NFZ. Jak sprawić, żeby system był tańszy i bardziej skuteczny? – Połączmy obie instytucje – mówią nieoficjalnie wpływowi politycy koalicji rządzącej. Jednak poproszeni o oficjalną wypowiedź nabierają wody w usta. Również Ministerstwo Zdrowia, ZUS i NFZ nie chcą komentować tego pomysłu.
Sceptyczni wobec koncepcji fuzji ZUS i NFZ są eksperci. Nie ukrywają jednak, że problem jest. System ściągania i administrowania składką zdrowotną nie tylko generuje 300 mln zł rocznie kosztów w ZUS i 100 mln zł w NFZ, ale jest też mało skuteczny. ZUS niby przekazuje informację do NFZ o opłacających składkę (28,6 mln osób plus 8,6 mln zarejestrowanych członków rodzin), tyle że fundusz nie może na bieżąco weryfikować, kto ma jaki tytuł do ubezpieczenia. Tracą na tym pacjenci, bo to na nich spoczywa obowiązek udowodnienia, że są ubezpieczeni. Tracą też szpitale i poradnie – NFZ nie chce płacić za leczenie, jeśli pacjent ma inny tytuł do ubezpieczenia, niż wynika to z wykazu funduszu.
Profesor Tadeusz Szumlicz z SGH jest jednak sceptyczny wobec pomysłu włączenia NFZ do ZUS. – Te instytucje mają odrębne zadania – tłumaczy. Podobnego zdania jest Ryszard Petru, przewodniczący RN DI Investors, główny doradca ekonomiczny DemosEuropa. – Połączenie dwóch molochów nie gwarantuje skuteczniejszego leczenia – dodaje.
Zdaniem specjalistów dużo lepszym rozwiązaniem jest całkowite wyłączenie ZUS z poboru składki zdrowotnej. I skierowanie jej bezpośrednio do NFZ. – To dobre rozwiązanie, które oznaczałoby milionowe oszczędności w ciągu roku – twierdzi profesor Stanisław Gomułka z BCC. Dla NFZ oznaczałoby również same korzyści. Oprócz oszczędności fundusz miałby pełny dostęp do informacji o ubezpieczonych oraz możliwość szybszego przesyłania pieniędzy do swoich oddziałów wojewódzkich, a także np. do urzędów pracy na pokrycie kosztów leczenia bezrobotnych.
Reklama
Jest też trzecia koncepcja, co zrobić ze składką zdrowotną. Po prostu uznać ją za zwykły podatek. PIT byłby wówczas wyższy, a państwo samo przekazywałoby część wpływów z podatku na zdrowie. Korzyści? Mniejsze koszty i mniej biurokracji, bo ściąganiem podatku zajmowałyby się urzędy skarbowe, które i tak sprawdzają prawidłowość naliczania składki zdrowotnej. A przy tym z pacjentów zostałby zdjęty uciążliwy obowiązek udowadniania prawa do leczenia, które i tak ma 99 proc. Polaków. – Wystarczające powinno być okazanie w przychodni dowodu osobistego zamiast RMUA – twierdzi Aleksandra Wiktorow, była prezes ZUS.
Reklama