Dlaczego po kryzysie zachodnie gospodarki nie mogą złapać drugiego oddechu? W miejscu drepczą nawet Stany Zjednoczone, które przez kilka ostatnich dekad były dla reszty świata symbolem udanego godzenia dobrobytu oraz ekonomicznego wigoru i witalności. Co się stało?
W Ameryce coś pękło, podobnie jak wcześniej w Europie. Rozwinięty Zachód zatracił to wszystko, co stanowiło o jego cywilizacyjnym sukcesie. Nie mamy już w sobie tej żywiołowości co kiedyś, maleje nasza zdolność do generowania innowacji, stajemy się skostniali.
Ale dlaczego tak się dzieje?
Główna przyczyna tego stanu rzeczy tkwi w tym, że Zachód zatracił kapitalistycznego ducha z jego niesamowitymi siłami witalnymi i zdolnością do ciągłego wymyślania się na nowo. Po obu stronach Atlantyku zapanowała ekonomia korporacjonistyczna.
Reklama
Korporacjonizm? To pomysł na gospodarkę lansowany w okresie międzywojennym w takich krajach, jak faszystowskie Włochy czy III Rzesza. Zwykło się jednak uważać, że zniknął razem z nimi w mrokach historii.
Reklama
Zdaję sobię sprawę, że korporacjonizm to mocne słowo z silnymi historycznymi konotacjami. Niemniej jednak uważam, że tylko nazywając rzeczy po imieniu, możemy zrozumieć, na czym polegają dzisiejsze problemy USA i Europy.
Nie przesadza pan?
Ani trochę. Korporacjonizm zrodził się w XIX wieku z przekonania, że tylko państwo może złagodzić targające społeczeństwami konflikty między kapitałem a siłą roboczą. Był wówczas uważany za sensowny kompromis pomiędzy czystym wolnym rynkiem a rosnącym w siłę komunizmem. Korporacjoniści – tacy jak np. Benito Mussolini – wprawdzie akceptowali kapitalizm, uważali jednak, że trzeba nim zarządzać. Uważali, że pozostawiony bez kontroli wolny rynek powoduje wokół siebie zbyt dużo zniszczeń, a na dodatek nikt nie wie, w którą stronę zmierza.
Faktycznie, pod tym ostatnim stwierdzeniem mogłaby się podpisać większość współczesnych przywódców – od prezydenta USA Baracka Obamy po kanclerz Niemiec Angelę Merkel.



Bo nie jest to specjalnie kontrowersyjne stwierdzenie. Problem w tym, że przyjęcie takiego rozumowania ma daleko idące konsekwencje dla gospodarki. Korporacjoniści akceptują to, że gospodarka opiera się na pajęczej sieci bliskich powiązań pozarynkowych pomiędzy władzą, czyli legislatorami, regulatorami i biurokracją z jednej strony, a sektorem prywatnym z drugiej. W niektórych wersjach – jak np. w bismarckowskich Niemczech – ścisłe związki splatały tylko klasę polityczną i kapitał. Ale już na przykład u Mussoliniego w tej sitwie znajdowali się również reprezentanci interesów świata pracy. W latach 60. taki model powrócił do łask na całym Starym Kontynencie, stopniowo przenikając również do USA.
I towarzyszy nam do dziś. Przejawia się w ogromnym rozroście machiny biurokratycznej i systemu regulacji we wszystkich zachodnich krajach. Oznacza to, że przedsiębiorcy muszą trawić dużą część energii i zasobów na wpisanie się w układ, czyli zdobywanie rządowych subsydiów, kontraktów, ulg czy preferencyjnych taryf. To wszystko mocno zahacza oczywiście o korupcję polityczną i wydatnie podnosi barierę wejścia na rynek przedsiębiorców z nowymi pomysłami, prowadząc do ogólnego skostnienia.
W efekcie mamy zyskujące niesamowite wpływy lobby sektora bankowego. Zdołali tak podziurawić ustawę Dodda-Franka (ustawa o reformie amerykańskiego systemu finansowego podpisana przez prezydenta Obamę w lipcu 2010 r. – red.), że moim zdaniem nie będzie ona w stanie spełnić pokładanych w niej nadziei. W pewnym momencie trzeba będzie i tak dodać do niej zapisy o rozbijaniu bankowych gigantów czy zaostrzyć przepisy dotyczące rezerw kapitałowych.
Albo przykład z innej beczki: w Ameryce przedłuża się obowiązywanie patentów, choć dla wszystkich znawców tematu nie jest tajemnicą, że to najlepszy sposób na zabijanie innowacyjności. Podobnie jest w Europie, gdzie opisywane przeze mnie zjawisko ma ostatnio oblicze coraz bardziej ścisłego sojuszu między klasą polityczną a sektorem bankowym. Przez ostatnie lata rządy w drodze emisji obligacji pożyczały od banków pieniądze na bardzo niski procent, banki zaś dostawały od rządzących zgodę na to, że te kredyty nie muszą być po stronie wierzyciela specjalnie zabezpieczone.
Do tego doszła wypracowana w trakcie obecnego kryzysu praktyka wykupywania długów zagrożonych upadkiem banków. Efekt jest taki, że wszystkie koszty zostały przerzucone na barki społeczeństw, które muszą teraz łykać gorzkie lekarstwo pakietów oszczędnościowych. Biorąc to wszystko razem pod uwagę, trudno nie postawić prostego wniosku: korporacjonizm dławi siły kapitalizmu i nie pozwala gospodarce na szybki rozwój.



Czy można temu jakoś zaradzić?
Trzeba przynajmniej próbować. Można oczywiście rozłożyć ręce i powiedzieć: takie jest życie. Pamiętajmy jednak, że byli w historii amerykańskiej ojczyzny kapitalizmu i tacy liderzy, jak ojcowie założyciele w stylu Thomasa Jeffersona, Alexandra Hamiltona czy Johna Adamsa, którzy choć żyli w XVII wieku, przewidzieli wiele z opisywanych przeze mnie zagrożeń i próbowali wmontować w swoją politykę mechanizmy zabezpieczające. Oni wszyscy byli zwolennikami małego, ale efektywnego rządu oraz zrównoważonego budżetu. Można oczywiście twierdzić, że to były inne czasy, mniejsze państwo i tak dalej. Można jednak próbować się czegoś od nich nauczyć.
Zapytam inaczej: co trzeba konkretnie zrobić? Skąd ten spętany korporacjonistycznym myśleniem Zachód powinien brać potencjał dalszego wzrostu?
Pyta mnie pan, co bym zrobił, gdybym mógł podjąć każdą decyzję?
Wyobraźmy sobie taką sytuację.
Oczywiście zacząłbym od obniżenia podatków od działalności gospodarczej, co w konsekwencji obniży barierę wejścia na rynek nowych projektów biznesowych.
A podatki osobiste?
Te z kolei powinny iść w górę. A już na pewno nie powinny zostać obniżone. To nie ma żadnego sensu. Dziś w Ameryce jest tak, że do momentu, gdy twoje dochody nie przekraczają średniej krajowej, dostajesz od państwa więcej – pod postacią różnego rodzaju świadczeń – niż do niego wkładasz poprzez podatki. Jak w takiej sytuacji finanse publiczne mają być zdrowe? Ludzie powinni przecież płacić za wszystkie usługi i bonusy, które dostają od sektora publicznego.
Po drugie potrzebujemy też fiskalnej efektywności – zwłaszcza w czasie kryzysu zadłużeniowego. A to niestety oznacza, że najważniejsze jest podniesienie i poprawienie ściągalności podatków z pierwszego progu. Jego absolutnie nie można obniżać, bo płacą go wszyscy – i biedni, i bogaci.
Podnoszenie stawek dla najbogatszych jest niestety tylko mydleniem oczu. Ekonomicznie i fiskalnie takie rozwiązanie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Tym bardziej że najbogatsi, jak na przykład Warren Buffet, i tak nie płacą podatku dochodowego, tylko dużo niższy procent od zysków kapitałowych.
Oczywiście najbardziej sprawiedliwie byłoby obłożyć podatkiem winowajców tej całej mizerii finansów publicznych: pokolenie tzw. baby-boomersów, czyli osób urodzonych między 1945 a 1965, które przez kilka dekad bezwstydnie domagało się obniżania podatków osobistych przy każdej nadążającej się okazji. To przez nich młodzi pracownicy w wieku 25 – 45 muszą dziś zacisnąć pasa i pogodzić się z niższymi emeryturami.
Ale ponieważ w państwie prawa trudno obłożyć podatkiem konkretne pokolenie, pozostaje podwyższenie pierwszej stawki podatkowej. I proszę mnie nie oskarżać o to, że jestem bez serca i nie przejmuję się losem najbiedniejszych. Przez lata badałem relacje pomiędzy sprawiedliwością a wolnym rynkiem. Moim zdaniem, jeśli chcemy pomóc wyrównywać różnice społeczne, to absolutnie nie poprzez obniżanie stawek fiskalnych, lecz drogą podniesienia płacy minimalnej. Gdy napisałem o tym, lobby pracodawców chciało mnie ono roznieść, ale ja nadal uważam, że to jedyny sposób zwiększenia siły nabywczej szerokich mas społecznych.



Jakie są kolejne propozycje z pańskiej listy pomysłów na ożywianie wzrostu gospodarczego w zachodnich gospodarkach?
W drugim kroku powołałbym radę ekspertów, których poprosiłbym o gruntowne, krytyczne przekopanie całego ładu korporacyjnego, czyli norm i zasad organizujących działanie sektora biznesowego: tak publicznego, jak i prywatnego. Ich zadaniem byłoby poprawienie tych mechanizmów tak, by funkcjonowały lepiej i efektywniej.
Rozumiem poprawę efektywności sektora publicznego, ale czy reforma korporacji prywatnych nie należy do ich rad nadzorczych?
Oczywiście, że nie. Problem z gospodarką rozwiniętych krajów Zachodu nie polega tylko na marnotrawstwie publicznych pieniędzy. Nie mniej groźne są właśnie rady nadzorcze i zarządy przedsiębiorstw prywatnych, które nie myślą w kategoriach długoterminowych. Interesuje je na przykład tylko krótkoterminowa wartość dla akcjonariusza. Według takiej doktryny obowiązek kierownictwa polega na ciągłym stymulowaniu notowań akcji.
A ponieważ menedżerowie chcą zachować stanowiska, podejmują takie działania, które prowadzą do skandalicznej krótkowzrocznej polityki olbrzymiego niezabezpieczonego ryzyka. A po kryzysie na porządku dziennym jest więc sytuacja, w której fundusze inwestycyjne naciskają na prezesów, by ci stale zawyżali kwartalne cele finansowe. W takich warunkach nie da się inwestować w przyszłość. Cierpi na tym zwłaszcza innowacyjność.
Dlatego rząd powinien stworzyć coś w rodzaju narodowego banku innowacji. Kiedy obserwujemy statystyki dotyczące innowacyjności, widzimy jak na dłoni, że jej dynamika spada od mniej więcej dekady, czyli końca tzw. bańki internetowej. Mam wrażenie, że nie chodzi tu tylko o cykl koniunkturalny. Moim zdaniem to obecny zachodni sektor finansowy skutecznie dusi innowacje już w samym zarodku.
Dlaczego?
W obecnym systemie finansowania innowacji szwankują dwa elementy: brak mu przejrzystości i zachęt do podejmowania ryzyka. Przecież żaden rozsądny przedsiębiorca nie zainwestuje w projekt, który potencjalnie zrobi mu konkurencję. W najlepszym wypadku wyłoży pieniądze, by go zniszczyć lub przejąć. W najgorszym w ogóle nie będzie chciał sobie zawracać głowy tak niepewną inwestycją. Zwłaszcza że większość kapitału inwestycyjnego jest dziś ulokowana w tych transakcjach finansowych, które przynoszą szybki zysk, ale nie budują dla społeczeństwa żadnej liczącej się wartości dodanej.



Dlaczego sądzi pan, że narodowy bank innowacji poradzi sobie z tym zadaniem lepiej niż sektor komercyjny?
Nie widzę żadnych szans na to, by sytuacja miała się poprawić sama z siebie. Prywatne banki od dawna nie czują się odpowiedzialne za wykładanie pieniędzy na nowe biznesowe pomysły. To nie jest normalne, bo tak było jeszcze w XIX wieku, gdy innowacje miały charakter powszechny. Mówiąc w uproszczeniu – innowatorem był każdy robotnik racjonalizujący swoją pracę. Każdy kowal mógł pracować nad nową metodą czy produktem. Dziś sytuacja jest trudniejsza, bo nanotechnologie czy zielona energia wymagają dużych i długoterminowych nakładów.
Niemniej nie zwalnia nas to od myślenia o przyszłości innowacji. Jest jeszcze jeden argument za powołaniem takiego banku. W USA i wielu krajach rozwiniętych państwa przez wiele dekad wspierały np. rolnictwo, uważając je za fundament ładu społecznego. Podobnie jest z inspirowanym przez większość państw budownictwem mieszkaniowym. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uważa przecież, że ten sektor można zostawić samemu rynkowi. Innowacje to dziś równie witalna sprawa i nie widzę powodu, dla którego nie można potraktować ich z taką samą atencją, co kiedyś produkcję rolną czy mieszkaniówkę.
Z pańską propozycją jest jeden problem. W warunkach kryzysu niewiele krajów stać na pionierskie inwestycje w innowacyjność.
Akurat kryzys jest na polu innowacji naszym wielkim sojusznikiem.
Jak to?
Mówię o spadku innowacyjności zachodnich społeczeństw obserwowanym nie podczas obecnego kryzysu, ale od końca lat 90., czyli przede wszystkim w okresie bezprecedensowo długiego boomu gospodarczego. To dla mnie dowód, że akurat czas gospodarczej prosperity nie jest najlepszym okresem dla forsowania nowych pomysłów. Paradoksalnie we wskrzeszaniu przedsiębiorczości pomaga dopiero krach.
Dlaczego tak jest?
Depresja gospodarcza oznacza, że przez kilka następujących po sobie lat utrzymuje się niski współczynnik inwestycji w sektorze prywatnym i publicznym. Świat jednak nie stoi w miejscu, a masa krytyczna niedopracowanych i nieopatentowanych wynalazków stale rośnie. Można to porównać do układanej za wysokim płotem wieży ze sztabek złota. W normalnym czasach nawet nie wiemy o jej istnieniu, bo najlepiej poinformowani rozbierają ją na bieżąco.
W czasie kryzysu nikt nie ma jednak głowy do regularnego chodzenia za płot, więc stos rośnie i rośnie, a w pewnym momencie zza desek zaczynają wystawać pierwsze warstwy kruszcu. To moment, w którym potrzeba społeczna jakiegoś wynalazku staje się już tak oczywista, że każdy ją widzi i może po nią sięgnąć. Tak właśnie było w USA po wielkim kryzysie. Choć w latach 30. amerykański PKB znacznie się skurczył, ale właśnie dzięki spopularyzowanym wówczas wynalazkom oraz założonym wtedy firmom amerykańska gospodarka ruszyła po II wojnie na każdym polu.
Taki ożywczy szok bardzo by się nam dziś przydał. I to nie tylko w jednym sektorze, tak jak to było z innowacjami ery dotcomów skupionymi w Dolinie Krzemowej. Dziś wszędzie potrzebujemy innowacji. Problem w tym, że następne przełomowe innowacje niekoniecznie mogą się urodzić na Zachodzie.



To gdzie? W Chinach?
Nie jestem pewien. Chiny mają dziś nad Zachodem przewagę konkurencyjną w postaci tańszych środków produkcji. Jednak nie mogą powiedzieć, że ich system pulsuje zdrowym kapitalizmem. Przewiduję, że Chiny bardzo szybko będą zmierzały w tym kierunku, co Europa i Ameryka. Płace pójdą w górę, pojawi się fascynacja konsumpcją.
Jeśli nie Chiny, to kto?
Bardzo ciekawym miejscem z punktu widzenia przyszłości kapitalizmu jest dla mnie Afryka Północna. Przez lata stare i skostniałe reżimy tego regionu spod znaku Mubaraka czy Kaddafiego były wręcz modelowym przykładem na to, jak działa w praktyce skrajny korporacjonizm. Tamtejsze rządy deklarowały przecież fasadową wolnorynkowość i nie kontestowały kapitalizmu.
Jednak tak naprawdę tamte gospodarki były spętane do granic możliwości. Młodzi ludzie nie mogli dostać pracy bez znajomości w armii czy we władzach. Rozbudowany system licencji i pozwoleń w praktyce uniemożliwiał rozkręcenie nowego biznesu. I oni się przeciwko temu zbuntowali, wyszli na ulice Kairu czy Tunisu – a ich rewolta była podszyta zdrowym duchem przedsiębiorczości i kapitalizmu. Po obaleniu tych sklerotycznych reżimów kraje te stoją jednak na rozdrożu.
W którą stronę powinny pójść?
Najbardziej naturalne dla tych ludzi byłoby uczenie się od Zachodu. Tu jednak tkwi cały paradoks: Europa czy USA nie są w stanie zaproponować im swojego własnego przykładu, bo same zatraciły kapitalistycznego ducha. Co więcej, zachodni kapitał jest zainteresowany głównie tym, by jak najszybciej wyłonił się w tych krajach nowy układ rządzący, który będzie robił z nimi dobre interesy.
Na przykład europejskie banki są zainteresowane robieniem z Tunezją nowych projektów infrastrukturalnych na pustyni. Nie ma się jednak co łudzić, że młodzi Tunezyjczycy na nich skorzystają. W ich interesie byłoby podtrzymanie tego zdrowego kapitalistycznego ducha, który obalił poprzednie reżimy. Gdyby im się to udało, w dłuższym okresie na gospodarczej mapie świata przybyłby zupełnie nowy ciekawy gracz, zdolny mocno zamieszać w globalnym wyścigu.