Euro cieszy się coraz większą popularnością. Wspólną walutą europejską można już płacić w około 50 krajach. Osobiście nie wyobrażam już sobie, abym spędzając urlop we Francji czy w Hiszpanii, musiał myśleć o uciążliwej wymianie pieniędzy. Mimo to wielu ludzi, zwłaszcza w Polsce, odnosi się wciąż sceptycznie do unii walutowej. Rodzi się pytanie, na ile te obawy są uzasadnione.

Reklama

Śmiało można powiedzieć, że od początku istnienia euro ma za sobą długie pasmo sukcesów. Przejawem jego wielkiej popularności jest nie tylko to, że zadomowiło się ono w portfelach zwykłych ludzi. Ta stosunkowo młoda waluta uplasowała się też na mocnej drugiej pozycji – po amerykańskim dolarze – wśród najczęściej stosowanych na świecie walut inwestycyjnych. Na rynkach kapitałowych udział emitowanych w euro obligacji wynosi obecnie 30 proc. globalnej ich sumy i wciąż utrzymuje tendencję wzrostową. Coraz większa część oficjalnych rezerw walutowych banków emisyjnych przypada na euro. I tak np. Chiny ogłosiły ostatnio, że swych olbrzymich rezerw walutowych nie będą trzymać wyłącznie w dolarach. Można zakładać, że duża część wpływających do Chin środków finansowych zakończy swoją drogę w walucie euro. A za Chinami podążą inne kraje, takie jak np. Indie. W ostatnich latach niektóre produkujące ropę naftową państwa zaczęły przestawiać swoje rachunki z dolarów na euro.

W tym kontekście zasadne jest pytanie: skoro euro na całym świecie cieszy się tak wielką popularnością, dlaczego w Polsce podchodzi się do niego tak sceptycznie? By się z nim zmierzyć spójrzmy na istotne argumenty przeciwników euro.

Euro albo wzrost?

Zgodnie z przytaczanym wciąż argumentem wspólnotowa waluta hamuje rzekomo wzrost gospodarczy. Zwłaszcza w nowych państwach członkowskich, które muszą jeszcze nadrobić spore zaległości, silny wzrost gospodarczy jest nieodzowny. Tylko w ten sposób można dołączyć do wysoko rozwiniętych państw Europy Zachodniej. Podporządkowanie się dyktatowi Europejskiego Banku Centralnego rzekomo zagraża procesowi nadrabiania zaległości. Stosunkowo wolny rozwój gospodarczy, m.in. w Niemczech, we Francji i Włoszech, przytaczany jest jako dowód tej tezy. Jednolita polityka pieniężna systemu euro w niewystarczający sposób uwzględnia podobno indywidualne potrzeby poszczególnych gospodarek narodowych. Zamiast garnituru o znormalizowanych rozmiarach dla wszystkich lepszy byłby garnitur uszyty dla każdego na miarę.

Reklama

W ubiegłych latach krytykę słychać było często także w Niemczech. Mówiono o „ofiarach stabilizacji unii walutowej”. Tyle że w międzyczasie Niemcy odnotowały niezły wzrost gospodarczy i stały się gospodarczą lokomotywą Europy. Oczywiście wzrost gospodarczy w Polsce jest ponad dwa razy większy niż w Niemczech i wzbudza wszędzie w Europie podziw. Jednak ze względu na swą ogólną wielkość gospodarka niemiecka jest obecnie siłą napędową pozostałych gospodarek państw europejskich. Dzieje się to wszystko pomimo że polityka pieniężna Europejskiego Banku Centralnego nie rozluźniła się, a wręcz przeciwnie, ostatnio doszło do podwyższenia stóp procentowych. Faktyczną przyczyną sukcesu jest to, że niskie stopy inflacji wskutek prostabilizacyjnej polityki pieniężnej nie wpływają negatywnie na gospodarkę, a wręcz przeciwnie – w dłuższej perspektywie czasowej przyczyniają się do przyspieszenia wzrostu gospodarczego.

Dla wzrostu gospodarczego w Polsce duże znaczenie mają inwestycje, popyt na rynku wewnętrznym, konkurencyjność polskich przedsiębiorstw na rynkach eksportowych, a także napływające z Brukseli środki finansowe. Poziom stóp procentowych oraz kurs wymiany walut odgrywają przy tym istotną rolę. Nie bez powodu kręgi polityczne wzywają czasami banki emisyjne do obniżenia stóp procentowych. Niekiedy ma to odwrócić uwagę od własnych zaniedbań. Właśnie z tego powodu niezależność banków centralnych jest tak decydująca. Jest ona dzisiaj – co uznać należy za słuszne oraz za sukces – częścią reguł gry w strefie euro. W oparciu o tę zasadę przez 50 lat istnienia marki Bank Federalny dobrze funkcjonował. Dzisiaj Europejski Bank Centralny tak samo dobrze funkcjonuje w oparciu o zasadę niezależności.

Reklama

Spoglądając wstecz, można stwierdzić, że poziom stóp procentowych w strefie euro był w ostatnich latach wyraźnie niższy niż poziom stóp procentowych w Polsce. Również polskie Ministerstwo Finansów wykorzystuje tę różnicę i od kilku lat zaciąga część pożyczek w euro, ponieważ oprocentowanie ich jest niższe. Zbyt wysoki poziom stóp procentowych nie wyrządziłby zatem gospodarce polskiej żadnych szkód w przypadku szybkiego przystąpienia do strefy euro!

Jakie zasady obowiązują jednak w przypadku kursu wymiany waluty? Polskiej gospodarce dodawał skrzydeł przez długi czas przede wszystkim eksport. Obecnie zasada ta obowiązuje w mniejszym stopniu, bowiem saldo bilansu handlu i usług eksportu jest od trzeciego kwartału 2006 r. ujemne, a import wzrasta szybciej niż eksport. Jest to również następstwem wzrastającej siły nabywczej w Polsce. Wiąże się to jednak także z silnym złotym, którego wartość od momentu przystąpienia do UE w istotnej mierze wzrosła. Proces ten jest w nadrabiającej zaległości gospodarce czymś normalnym, odbija się jednak negatywnie na zdolności eksportowej, a tym samym na wzroście gospodarczym. Zatem ten, kto jako polityk chce wspierać wzrost gospodarczy, nie może być przeciw euro, lecz za nim!

Niemcy i pozostali członkowie strefy euro dużo lepiej wytrzymali w ostatnich latach silne wahania walutowe dolara, jena oraz innych ważnych walut światowych, niż gdyby mieli jeszcze swoje narodowe waluty. Również Polska ze swą silną złotówką uporała się dobrze z zawirowaniami walutowymi ostatnich lat. Co się stanie jednak, gdy wahania przybiorą jeszcze bardziej na sile, a bardzo dobra koniunktura w Polsce kiedyś się skończy? Czy złoty będzie mógł się wówczas obronić wobec euro, dolara, czy też jena? Wątpię.

Czy po wprowadzeniu euro wszystko zdrożeje?

W Polsce i tak jak w innych krajach członkowskich UE również w Niemczech rozpowszechniła się opinia, że euro napędza inflację, a przejście np. z marki na euro doprowadziło do wzrostu inflacji. Konsumenci ponieśli rzekomo negatywne konsekwencje tego procesu. Rzeczywiście w państwach, w których wprowadzono euro, w pierwszych latach można było zaobserwować zadziwiający fenomen. Mierzona statystycznie w krajach strefy euro stopa inflacji wyraźnie odbiegała od „odczuwalnej” stopy inflacji.

Faktem jest, że wprowadzenie euro doprowadziło w przypadku niektórych usług (na przykład usługi gastronomiczne, fryzjerskie oraz pralnicze) do wyraźnego wzrostu cen. Jednak ważne dziedziny stanowiące dużą część naszych wydatków (przykładowo: czynsze, składki ubezpieczeniowe) pozostały przez wzrost cen nienaruszone. Ceny na te usługi zostały przeliczone dokładnie według kursu wymiany. Inne ceny, na przykład na sprzęt elektroniczny, nawet się obniżyły.

Konsumenci bardziej odczuwają wzrost cen w przypadku towarów i usług, z których stosunkowo często korzystają (np. ceny piwa w pobliskim pubie). Wyższe, lecz rzadsze wydatki (jak np. miesięczny czynsz za mieszkanie) są natomiast mniej odczuwalne. W rzeczywistości statystycznie nie da się udowodnić, że euro napędziło inflację. Wręcz odwrotnie, w okresie ośmiu lat przed wprowadzeniem euro, gdy obowiązywała jeszcze marka niemiecka, inflacja była wyższa niż w porównywalnym okresie ośmiu lat po wprowadzeniu euro.

Euro albo samodzielność?

Czy Polska nie odda ważnej części swojej suwerenności, jeśli przystąpi do strefy euro i pozwoli, aby Europejski Bank Centralny we Frankfurcie ustalał wysokość stóp procentowych? Czy o wprowadzeniu euro nie powinien decydować naród, np. w ramach referendum? Przecież już naród zdecydował. W zdecydowanej większości opowiedział się w referendum za przystąpieniem do UE i ocenia członkostwo – jak pokazują aktualne sondaże – w dalszym ciągu pozytywnie. Elementem traktatu akcesyjnego było i jest zobowiązanie do wprowadzenia euro, i to nie kiedyś, lecz wówczas gdy spełnione zostaną tzw. kryteria z Maastricht określające stopień konwergencji danego państwa. W tej kwestii są jeszcze niedociągnięcia, zwłaszcza w odniesieniu do rocznego deficytu budżetowego. Przy odrobinie dobrej woli w oparciu o oczekiwany w 2007 r. wysoki wzrost gospodarczy kryteria z Maastricht dałyby się spełnić. Inaczej niż Wielka Brytania czy Dania, które wyraźnie zastrzegły sobie prawo do decyzji o przystąpieniu do strefy euro, Polska po spełnieniu kryteriów konwergencji będzie musiała wprowadzić euro.

Nie jest tajemnicą, że ważne dziedziny wspólnej polityki gospodarczej i finansowej UE coraz bardziej zdominowane są przez kraje, które wprowadziły euro. Mówię o tzw. grupie ds. wprowadzenia euro. Kraje te przygotowują proces decyzyjny rady ds. gospodarki i finansów. Ich rola jest tak ważna, że mają decydujący wpływ na postanowienia Rady Ministrów.

Ten, kto chce, aby przedstawiane przez niego argumenty były w dyskusji słyszane, musi należeć do strefy euro. Mniejsza samodzielność w sprawach własnej polityki pieniężnej prowadzi do większego stopnia współdecydowania o drugiej co do wielkości na świecie walucie rezerwowej. Polska jest ważnym partnerem w UE. Nie mogę sobie wyobrazić, by na dłuższą metę Polska zadowolona była z jedynie drugoplanowej roli, jaką obędzie odgrywać w sprawach gospodarczych i walutowych. Tylko dzięki członkostwu w grupie państw euro Polska będzie mogła uzyskać należną jej pozycję i znaczenie w polityce gospodarczej i finansowej Europy.

Nie mogę sobie wyobrazić, że unia walutowa, najbardziej nowatorski projekt integracyjny Unii Europejskiej, istnieć będzie na dłuższą metę bez Polski. Jednak ważne jest, aby rzetelnie odpowiedzieć argumentami na obawy społeczeństwa. Jeżeli to wkrótce nastąpi, pomocna będzie również korzystna sytuacja gospodarcza. Jeżeli nie nastąpi to szybko, najodpowiedniejszy moment może zostać przeoczony. Pewien jestem, że jeszcze euro dla Polski nie zginęło!