To byłaby wielka rewolucja. Bo każdego członka spółdzielni, niezależnie od tego ile zarabia, stać byłoby na to, by wykupić swoje spółdzielcze mieszkanie na własność. Zapłaciłby bowiem za to tylko kilkadziesiąt złotych, a nie - jak dziś - kilkadziesiąt tysięcy złotych - pisze "Gazeta Prawna".

Czy to możliwe? Odpowiednie przepisy przygotowali już posłowie z sejmowej podkomisji do spraw nowelizacji ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych. Uważają, że obowiązujące dziś prawo jest krzywdzące dla biedniejszych mieszkańców. Mówią one bowiem, że lokatorzy, którzy chcą mieć swoje "M" na własność, muszą wcześniej wpłacić różnicę między aktualną ceną rynkową lokalu, a wkładem mieszkaniowym, który wnieśli, gdy się do niego wprowadzali. Kwota ta pomniejszona zostaje o połowę, bo taka jest bonifikata, ale nadal do zapłaty pozostaje ogromna suma - jak wyliczyli specjaliści, średnio 15 proc. wartości mieszkania. Jeśli na wolnym rynku jego cena wynosi 200 tys. zł, lokator musi wyłożyć 30 tys. zł.

Posłowie wreszcie zauważyli, że to niesprawiedliwe. Bo każdy, kto spłacił koszty budowy (wedle prawa spółdzielcy finansują powstanie swych domów z własnych środków), powinien mieć możliwość przejęcia mieszkania na własność. A w przypadku większości osiedli wybudowanych przed rokiem 90., tak właśnie się już stało. Bo wkład mieszkaniowy pokrywał 10 proc. wszystkich kosztów. Kolejnych 60 proc. było w kredycie spłacanym z czynszem. Resztę umorzyło państwo.

Ale może się okazać, że prawo, choć wielu cieszy, nie wejdzie w życie. Bo może okazać się... niezgodne z konstytucją. Dlaczego? Bo ponoć wprowadza niesprawiedliwy podział - jedni prawo własności nabędą za grosze. Inni, którzy do żadnej spółdzielni nie należą, będą musieli kupować taki sam lokal na własność za setki tysięcy.





Reklama