Kredyt "zero procent", oferowany przez wiele sklepów ze sprzętem elektronicznym wydaje się ciekawą alternatywą dla tych, którzy nie chcą pożyczać pieniędzy z banku, by kupić komputer czy telewizor. "Zero procent" stosują także hipermarkety (w ramach wydawanych kart kredytowych) oraz salony samochodowe. Jednak rozwiązanie to nie zawsze jest najtańszym sposobem na finansowanie zakupów - czytamy w najnowszym raporcie Open Finance.

Reklama

>>> Banki nie chcą pożyczać Polakom

Jak podkreśla Mateusz Ostrowski z Open Finance, w wielu przypadkach pod hasłem "zero procent" rzeczywiście kryją się kredyty bez prowizji i odsetek. A cena kupowanego na kredyt towaru jest po prostu rozbita na 10, 20 lub 30 równych części. Niekiedy jednak w kredycie "zero procent" pojawiają się dodatkowe koszty, a sprzedawcy prześcigają się w pomysłach. Na przykład, by otrzymać kartę kredytową, którą będziemy mogli w przyszłości dokonać płatności w ramach promocji "zero procent", musimy ponieść opłatę za jej wydanie. W przypadku kredytów samochodowych w wielu przypadkach pojawia się zaś tzw. opłata przygotowawcza. Nie zapominajmy także o kosztach ubezpieczenia dołączanego do kredytu, które może wynosić 0,7 proc. wartości kredytu (i tak, kupując telewizor za 5 tys. zł, wydamy dodatkowo 35 zł).

>>> Kredyty gotówkowe będą tańsze

I choć powyższe dodatkowe opłaty są niższe w porównaniu do kosztów pożyczki bankowej, to i tak takży kredyt "zero procent" jest obarczony odsetkami. Oficjalnie ponoszą je sprzedawcy. Ale ci przerzucają je na klientów, wliczając po prostu w cenę produktu. Może się więc okazać, że to, co kupimy za zwykły kredyt będzie tańsze niż raty "zero procent". Dlatego, zanim zdecydujemy się na tę "promocję", należy przemyśleć sprawę dwa razy.

Reklama