Dzięki temu przedsiębiorstwa nie bałyby się zatrudniać, bo w razie spadku zamówień bardzo szybko mogłyby zredukować załogę. Ale skoro firmom nic nie przeszkadzałoby najmować ludzi, zwolnieni bez problemu znaleźliby nową pracę. Chodziło o to, by jak największy segment rynku pracował na swobodnie zawieranych kontraktach, których kształt zależałby od indywidualnych negocjacji, a nie prawnych ograniczeń. Według zasady "chcącemu nie dzieje się krzywda” przyjęto, że jeśli obie strony podpisują się pod taką umową, to dla obu powinna być ona korzystna.
Choć o 20-procentowym bezrobociu już dawno zapomnieliśmy (według Eurostatu spadło ono w styczniu 2020 r. poniżej 3 proc.), model rynku pracy, który zaczęto tworzyć w tamtym okresie, wciąż ma się dobrze. A kolejne ekipy rządzące nie zrobiły nic, by z nim zerwać – co najwyżej wprowadzały korekty. W efekcie teraz, w czasie trwającej pandemii wirusa SARS-CoV-2, miliony ludzi mogą zostać bez środków do życia i prawa do podstawowego ubezpieczenia społecznego.