Okazją do windowania opłat są turbulencje na rynku franka. W grudniu szwajcarska waluta zdrożała o 25 gr, do blisko 3,20 zł. Większość banków automatycznie podniosła kurs franka, po jakim spłacane są kredyty. Ale przy okazji dołożyły sobie coś ekstra. Ten dodatkowy zarobek to spread. Rekordziści podciągnęli go nawet o 4 gr. Kiedy frank w kantorach kosztował 3,18 zł, Lukas Bank swoim klientom spłacającym kredyty sprzedawał go po 3,27 zł. Spread wzrósł z 13 gr w październiku do 17 gr obecnie. W BOŚ i GE Money Banku spłata kredytów frankowych odbywa się już po kursie 3,35 zł. Na dużą podwyżkę zdecydował się też Getin Noble Bank, w którym spread już teraz jest gigantyczny, ale i tak skoczył z 38 do 42 gr. Klienci zmuszeni są kupować franka po 3,40 zł.
W wielu instytucjach finansowych podwyżka wyniosła 2 gr.
– To niby mało, ale na każdym spłacanym franku banki zarabiają teraz średnio 20 gr – mówi Aleksandra Łukaszewicz z Home Broker. Przy przeciętnym kredycie we franku w wysokości 300 tys. zł bank przez 30 lat na różnicach kursowych zarabia średnio 33 tys. zł. A nasza comiesięczna rata jest wyższa o prawie 100 zł. Chociaż tuż przed samymi świętami frank staniał do 3,14 zł, na spadek spreadów nie ma co liczyć. Sytuacja na rynku jest zbyt niepewna, zmiany notowań walut są duże i szybkie. Spready to dla banków wentyl bezpieczeństwa. – Boją się, że wartość kredytu przewyższy wartość zabezpieczenia hipotecznego. Niektóre z nich traktują spready jako naturalny bufor chroniący je przed takim ryzykiem – mówi Wojciech Kwaśniak, były szef nadzoru bankowego.
Mogłyby się zabezpieczyć, podnosząc marże kredytowe, ale wybrały inną politykę: wolą ciąć marże i reklamować swoje „tanie” usługi, a za to manipulować kursami walut.
Reklama