Z danych GUS wynika, że przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw pod koniec ubiegłego roku wynosiło aż 4974 zł brutto – to ponad 3,5 tys. zł na rękę. Ale powyższe dane są mylące – bo dotyczą one jedynie osób pracujących w firmach zatrudniających co najmniej 10 pracowników. A według najbardziej aktualnych danych przeciętne pensje w mikroprzedsiębiorstwach, w których pracuje prawie 4 mln Polaków, wynoszą zaledwie 2577 zł brutto. Ponadto prawie 70 proc. pracowników otrzymuje płace poniżej średniej.
Z jednej strony wiąże się to z wieloma źle przygotowanymi ustawami, których celem jest zawłaszczenie instytucji publicznych przez władzę. Dotyczy to Trybunału Konstytucyjnego, sądów powszechnych czy służby cywilnej, jak też forsowania rozwiązań umacniających konserwatywny model społeczeństwa i rodziny.
Ale również wskaźniki związane z poziomem wynagrodzeń, rent i emerytur czy stabilnością zatrudnienia wskazują, że teza o dobrej zmianie jest bardzo ryzykowna. Pomimo sprzyjającej koniunktury w Unii Europejskiej, sytuacja wielu Polaków i Polek w ciągu ostatnich dwóch lat nie zmieniła się, a części nawet uległa pogorszeniu.
Zgodnie z danymi Głównego Urzędu Statystycznego przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w Polsce pod koniec ubiegłego roku wynosiło aż 4974 zł brutto – to ponad 3,5 tys. zł na rękę. Ale powyższe dane są mylące – bo dotyczą one jedynie osób zatrudnionych w firmach zatrudniających co najmniej 10 pracowników. A według najbardziej aktualnych danych przeciętne pensje w mikroprzedsiębiorstwach, w których pracuje prawie 4 mln Polaków, wynoszą zaledwie 2577 zł brutto. Ponadto prawie 70 proc. pracowników otrzymuje płace poniżej średniej.
Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Reklama
Kilka miesięcy wcześniej GUS podał bardziej szczegółowe dane dotyczące października 2016 r. Zgodnie z nimi mediana wynagrodzeń wynosiła wtedy 3511 zł brutto, czyli 2512 zł netto (połowa zatrudnionych pracowników zarabiała powyżej, a połowa poniżej tej kwoty). GUS wskazał też dominantę, czyli najczęściej powtarzające się wynagrodzenie w Polsce, które wynosiło 2074,03 zł brutto, a więc 1511,61 zł netto. To o blisko 400 zł mniej niż w poprzednim badaniu (2469 zł brutto, czyli 1787 zł netto). Okazało się też, że 10 proc. najniżej zarabiających pracowników otrzymywało wynagrodzenie ogółem brutto co najwyżej w wysokości 1890 zł.
W tym kontekście warto przypomnieć, że choć mamy rzekomo solidarny i socjalny rząd, to kolejne lata są zamrażane pensje w budżetówce. Premier Mateusz Morawiecki mówił wielokrotnie, że Polska musi wyjść z pułapki średniego rozwoju, a tymczasem płace urzędników państwowych, którzy mają wdrażać rozwiązania „dobrej zmiany”, z roku na rok są coraz niższe. W wielu urzędach płace są zamrożone od 9 lat, co oznacza ich realny spadek już o blisko 20 proc.
Zgodnie z niedawnymi danymi GUS pod koniec 2016 r. wynagrodzenie nieprzekraczające ówczesnej płacy minimalnej (1850 zł brutto) otrzymywało 1,465 mln osób, czyli 13 proc. ogółu zatrudnionych na umowę o pracę. W 2015 r. takich pracowników było 1,357 mln tys. Innymi słowy, choć rośnie płaca minimalna, to równocześnie zwiększa się liczba pracowników zarabiających co najwyżej minimalne wynagrodzenie. Jednocześnie z danych Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że wielu pracodawców ucieka przed płaceniem minimalnej stawki. W ubiegłym roku zaniżanie minimalnej płacy godzinowej dotyczyło 15 proc. firm, czyli pomimo niskiej stawki minimalnej, wciąż łamanie przepisów ma masowy charakter.
Na dodatek niedawno Ministerstwo Rolnictwa zaproponowało nowy rodzaj umowy – o pomocy przy zbiorach. Taka umowa ma być oskładkowana i obowiązywać nie dłużej niż 3 miesiące. Niestety rząd chce, aby do pracy wykonywanej na podstawie tej umowy nie miały zastosowania przepisy o minimalnym wynagrodzeniu za pracę. Ustawa o minimalnej płacy godzinowej już teraz jest dziurawa i można ją ominąć na wiele sposobów, a mimo to rząd przygotowuje kolejną lukę w przepisach.
Niewesoło wygląda też sytuacja emerytów i rencistów. W wyniku reformy z 1999 r. Polska częściowo odeszła od systemu opartego na solidarności pokoleń i zdefiniowanym świadczeniu, co w praktyce wiązało się z perspektywą obniżenia wysokości emerytur. Rząd przedstawia kolejne propozycje zmian, a tymczasem przewiduje się, że w kolejnych latach świadczenia dla seniorów mają być coraz niższe w stosunku do ich ostatnich zarobków. O ile wiele rodzin z dziećmi otrzymuje 500+, o tyle starsi ludzie nie mogą liczyć na wsparcie ze strony władzy. Rząd obniżył wiek emerytalny, ale zapomniał zadbać o podwyżkę emerytur. Dlatego w perspektywie kilkunastu lat na skutek obniżenia wieku emerytalnego świadczenia dla seniorów mają ulec radykalnemu zmniejszeniu, co szczególnie boleśnie odczują kobiety. W tym roku najniższe emerytury mają być podnoszone tylko o wskaźnik waloryzacji. Najniższa emerytura i renta ma wzrosnąć o 30 zł – z 1000 zł do 1030 zł, renta socjalna o 25 zł – z 840 zł do 865,20 zł, najniższa renta z tytułu częściowej niezdolności do pracy o 22,50 zł – z 750 zł do 772,50 zł, średnia renta będzie wyższa o niecałe 50 zł. Ponadto w ramach ustawy dezubekizacyjnej rząd radykalnie obniżył świadczenia emerytalno-rentowe prawie 40 tys. osób. To nie jest dobra zmiana dla seniorów.
W Polsce niestety nie tylko są niskie wynagrodzenia i emerytury, ale szybko rośnie inflacja, co sprawia, że poziom realnych dochodów maleje. Z danych GUS wynika, że w grudniu ceny towarów i usług konsumpcyjnych w skali roku wzrosły o 2,1 proc. Najbardziej zwiększyły się ceny żywności i napojów bezalkoholowych – o 5,4 proc., w tym żywności aż o 5,8 proc. Średni wzrost cen w 2017 r. w stosunku do 2016 r. wyniósł 2,0 proc. i był wyższy od założonego w ustawie budżetowej o 0,7 pkt proc. W tym samym czasie pensje wielu pracowników stały w miejscu, co oznaczało ich realny spadek – szczególnie osób ubogich, które większość dochodów przeznaczają na konsumpcję.
Wielu komentatorów powtarza, że sytuacja na polskim rynku pracy jest coraz lepsza, a część wręcz twierdzi, że mamy rynek pracowników, którzy narzucają warunki zatrudnienia. Jakie są fakty? Wbrew rozpowszechnionym opiniom nasz polski rynek pracy pozostaje bardzo niestabilny. Pod koniec 2016 r. 1,15 mln osób prowadziło pozarolniczą działalność gospodarczą, nie zatrudniając pracowników na podstawie stosunku pracy (tzw. samozatrudnieni), co oznacza wzrost o prawie 5 proc. w stosunku do lat poprzednich. Ponadto w 2016 r. 1,25 mln osób, które nie są nigdzie zatrudnione na podstawie stosunku pracy, zawarło umowę-zlecenie lub umowę o dzieło. Warto też dodać, że ponad 3 mln pracowników pracuje na czas określony, kolejne kilkaset tysięcy pracuje w ramach półdarmowych staży, dalsze setki tysięcy pracują w wolontariacie i szarej strefie. Łącznie około połowa osób aktywnych zawodowo pracuje w ramach niestandardowych rodzajach umów.
Pomimo dobrej koniunktury, pozycja pracowników osłabia się i coraz więcej firm stawia na elastyczny czas pracy. Z danych PIP wynika, że do 15 grudnia 2017 r. elastyczny czas pracy wprowadziło już ponad 2,5 tys. pracodawców. Firmy mogą uelastyczniać czas pracy od sierpnia 2013 r. Nowe przepisy wiązały się z wydłużeniem okresu rozliczeniowego czasu pracy z 4 do maksymalnie 12 miesięcy. Wprowadzono też wtedy ruchomy czas pracy – w coraz większej liczbie firm pracownicy zaczynają pracę o różnej porze w zależności od dnia tygodnia. W innych firmach wprowadzono przerywany czas pracy, który zakłada przerwę podczas dnia roboczego. Wydłużenie okresu rozliczeniowego i elastyczny czas pracy mogą być instrumentami służącymi interesom pracodawców i ograniczającymi dodatki wypłacane za nadgodziny.
W Polsce praktycznie nie istnieją też układy zbiorowe, która stanowią jeden z fundamentów prawa pracy w większości krajów Europy Zachodniej. W ich ramach pracownicy mają określony poziom wynagrodzeń, czas pracy czy różnego rodzaju dodatki, które w Polsce są przedstawiane jako „przywileje”.
Również przeforsowana przez Sejm i podpisana przez prezydenta ustawa o handlu w niedziele może niekorzystnie wpłynąć na sytuację pracowników. Zamiast dbać o wyższe płace dla pracowników, PiS ograniczył pracę w niedziele w części tylko jednej branży, czyli handlu. Na dodatek celem ustawy jest przeniesienie siły roboczej z hipermarketów do małych sklepów, a tymczasem to właśnie w nich warunki pracy są najgorsze, a płace najniższe.
Polacy zarabiają mało, ich praca jest niestabilna, a na dodatek pracują bardzo długo. W 2016 r. przepracowaliśmy przeciętnie 1928 godzin. To o kilkaset godzin więcej niż Niemcy, Francuzi czy Holendrzy. Należymy do najbardziej zapracowanych społeczeństw w Unii Europejskiej. Tymczasem z badań opinii publicznej wynika, że coraz bardziej cenimy sobie odpoczynek, życie rodzinne i zdrowie. Tutaj niestety też nie ma dobrej zmiany. W tej sytuacji trudno się dziwić, że na polskim rynku pracy dochodzi do wielu wypadków. W 2016 r. łączna liczba poszkodowanych w wypadkach przy pracy wyniosła 87 886 osób i była o 0,3 proc. wyższa niż rok wcześniej.
Są jednak tacy, którym naprawdę żyje się coraz lepiej. Z danych firmy doradczej KPMG wynika, że w ubiegłym roku radykalnie wzrosła liczba bardzo bogatych Polaków, których majątek przekracza milion euro, a zgodnie z raportem magazynu „Forbes” majątek 100 najbogatszych Polaków zwiększył się przez pierwszy rok nowego rządu o ponad 25 proc. i pod koniec 2016 r. wynosił prawie 134 mld zł. Rząd wiele mówi o wsparciu dla „zwykłego człowieka”, a tymczasem dobra zmiana na razie w największym stopniu objęła najbogatszych.