"Złoty stan" - jak dotąd nazywano Kalifornię - bankrutuje. Czegoś takiego nie było tu nawet podczas Wielkiej Depresji, czyli największego kryzysu ekonomicznego w dziejach USA. Region - o którym mówiono "ósma gospodarka świata" - okazał się kolosem na glinianych nogach, bo jego władze uwierzyły, że hossa będzie trwała wiecznie. Gdy system finansowy legł w gruzach, okazało się, że nie da się bezkarnie finansować rozbuchanych wydatków administracji.

Stan wydaje o wiele więcej niż pozwalają na to wpływy z podatków. Już w lutym zabraknie pieniędzy w kasie. Nie starczy nie tylko na nowe inwestycje, ale nawet na pensje dla urzędników. Nic dziwnego, obecnie roczna dziura budżetu stanu to 11 miliardów dolarów, a do do 2010 roku może to być nawet 42 mld dol. To zdecydowanie więcej niż wynosi deficyt budżetowy Polski.

Problem w tym, że jeszcze w latach 70-tych zniesiono w Kaliforni podatek od nieruchomości dla części mieszkańców. 10 lat potem uchwalono też, że podatek dochodowy nie może zostać podniesiony bez zgody 2/3 stanowych prawodawców. Tymczasem w dobie kryzysu o taką zgodę będzie bardzo trudno.

Chociaż w Kalifornii większość mają gotowi przyjąć każde rozwiązanie Demokraci, to mniejszość Republikanów blokuje wszelkie propozycje. Negocjacje wciąż trwają, ale zapowiadają się ciężko. W ostatnich dniach związki zawodowe pracowników sektora publicznego zablokowały propozycje skrócenia o dwa dni miesiąca pracy. Dzięki temu można byłoby zaoszczędzić 1,5 mld dolarów rocznie.





Reklama