W poniedziałek władze w Reykjaviku wstrzymały działalność sześciu największych instytucji finansowych na wyspie. Przed okienkami kas bankowych ustawiły się kolejki mieszkańców Islandii pragnących jak najszybciej uratować swoje pieniądze. Długie rzędy aut czekają przed stacjami benzynowymi, by zaopatrzyć się w zapasy paliwa na czarną godzinę. Islandczycy przygotowują się na najgorsze. "Co możemy zrobić? Całe dnie spędzamy na rozmowach o tym, w jak trudnej sytuacji się znaleźliśmy i wysłuchiwaniu coraz gorszych wiadomości" - mówił Egill Tomasson, 32-letni mieszkaniec Reykjaviku.

Jeszcze do lat 50. XX wieku Islandia była tylko skalistą, słabo zaludnioną wyspą, której głównym źródłem dochodu było rybołówstwo. Reformy rynkowe i rozwój sektora bankowego spowodowały, że 300-tysięczny kraj katapultował się do gospodarczej pierwszej ligi. W 1992 r. Islandia stała się członkiem europejskiej strefy ekonomicznej. Mieszkańcy wyspy weszli na listę sześciu najbogatszych społeczeństw OECD. Przez ostatnią dekadę Islandia przeżywała okres wielkiej prosperity. Gospodarkę ciągnął m.in. sektor bankowy, ten sam, który teraz stał się powodem jej upadku.

Trzy największe islandzkie banki: Kaupthing, Landsbanki i Glitnir, przez lata zaciągały pożyczki w różnych krajach, by później inwestować je z zyskiem gdzie indziej, m.in. w Wielkiej Brytanii. Ponieważ w czasach boomu była to taktyka przynosząca spore profity, pożyczano na potęgę. Łączny kapitał inwestycyjny trzech największych islandzkich banków przekroczył 100 mld dol. To aż 888 proc. rocznego produktu krajowego wyspy, który wynosi tylko 14 mld dol. W latach prosperity spłata ogromnych wierzytelności nie była problemem. Jednak łańcuch niefortunnych wydarzeń na światowych rynkach finansowych wpędził Islandczyków w poważne kłopoty. "Mydlana bańka prysła. Finansiści stracili na toksycznych długach miliony koron i teraz rozpaczliwie szukają pomysłu, jak nie dać wepchnąć się w przepaść" - mówi DZIENNIKOWI Berglind Klara Danielsdottir ze Szkoły Biznesu na Uniwersytecie w Reykjaviku.

Na pomysł ratowania sytuacji wpadł rząd. Jeszcze w zeszłym tygodniu znacjonalizowany został trzeci co do wielkości bank na wyspie - Glitnir. Wczoraj władze w Reykjaviku przejęły kontrolę nad wszystkimi największymi bankami. Od teraz mogą je w razie potrzeby nacjonalizować, wymieniać ich prezesów lub zmuszać do fuzji. Islandzkie banki mają jak najszybciej sprzedać swoje zagraniczne aktywa i przetransferować je do kraju. Ma to wzmocnić spadającą na łeb na szyję koronę. W ciągu ostatnich 12 miesięcy kurs wyspiarskiej waluty względem euro osłabł bowiem aż o 70 proc. W poniedziałek premier Geird Haarde w dramatycznym przemówieniu przedstawił Islandczykom plan ratunkowy. Jednocześnie zagwarantował swoim rodakom, że mimo trudnej sytuacji wszystkie ich oszczędności są bezpieczne.





Reklama