Granicę opłacania składek na poziomie 30 przeciętnych wynagrodzeń wprowadzono w 1999 r. wraz z reformą emerytalną. Proponowane przez rząd jej zniesienie od 2018 r. oznacza, że ZUS musi dokonać zmian w czterech programach: KSI (Kompleksowym Systemie Informatycznym) ZUS, PUE, programie Płatnik i aplikacji ePłatnik. Dziś w momencie przekroczeniu pułapu (w tym roku to 127 800 zł) programy automatycznie przestają naliczać składkę emerytalną i rentową.

ZUS radzi rządowi: zaczekajcie

Zakład rekomenduje określenie vacatio legis na co najmniej 12 miesięcy od ogłoszenia ustawy – to fragment opinii zakładu do projektu ustawy. Choć jak wynika z naszych informacji, ZUS pracuje jednocześnie nad doraźnym rozwiązaniem, które dawałoby możliwość rozliczania składki, gdyby rząd jednak uparł się znieść limit już w styczniu.
Projekt zgłoszono dwa tygodnie temu. W błyskawicznym tempie, bez żadnych konsultacji, został przeforsowany przez rząd i czeka na rozpatrzenie przez Sejm. – Nie ma jeszcze go w planie posiedzenia, ale może wpłynąć lada chwila. To dobre rozwiązanie. Nie ma powodu, żeby ktoś, kto zarabia kilkaset tysięcy złotych, płacił mniejsze składki niż ekspedientka w sklepie – mówi Janusz Szewczak, wiceszef sejmowej komisji finansów. By projekt wszedł w życie, musi być uchwalony i opublikowany do końca listopada. Szybkie tempo jest utrzymywane, by nie zmobilizowali się przeciwnicy tego rozwiązania – tak w rządzie, jak i samym PiS.
Reklama
Reklama
Jak wynika z nieoficjalnych informacji, Mateusz Morawiecki dostał na wprowadzenie tych zmian zielone światło od prezesa PiS. Z punktu widzenia wicepremiera projekt w przyszłym roku przynosi trzy korzyści: zwiększa limit wydatków o 5 mld zł, daje tyle samo wpływów i podnosi o dodatkowe 0,25 proc. PKB granicę bezpieczeństwa deficytu budżetowego (zgodnie z unijnymi wymogami może on wynosić 3 proc. PKB).

Przeciwnicy sugerują: zapomnijcie

Przeciwnicy rozwiązania liczą, że uda się im dotrzeć z argumentami do prezesa Kaczyńskiego i projekt zostanie zastopowany. Obawiają się, że uderzy on w tych, którzy pracują na etacie i nie uciekali przed płaceniem składek i niższych podatków na ubezpieczenia społeczne, np. w samozatrudnienie. – A my byliśmy ugrupowaniem, które na sztandarach miało popularyzowanie zatrudnienia na etat – mówi jeden z posłów PiS. W tej grupie znajdzie się spora część urzędników rządowych, samorządowych i parlamentarzystów, którzy zmiany odczują na własnej kieszeni.
Kolejny powód to fakt, że wejście w życie tego rozwiązania od stycznia oznacza realne zmniejszenie środków na wynagrodzenia w funduszach płac budżetówki – tam, gdzie są zatrudnione osoby zarabiające powyżej 10 650 zł miesięcznie brutto. Bowiem większe składki zapłacą nie tylko pracownicy, ale także pracodawcy. A w większości przypadków Morawiecki nie zwiększył budżetów na wynagrodzenia. Wreszcie przeciwnicy pomysłu wskazują, że podwyższanie obciążeń składkami tej grupie w momencie, gdy mają być one obniżane dla części osób prowadzących działalność gospodarczą, zaprasza wręcz do ucieczki z etatu.

Inni ostrzegają: ludzie uciekną od etatów

Obawy przeciwników likwidacji 30-krotności nie są pozbawione podstaw. Liczba osób, które decydują się na działalność gospodarczą i liniowy 19-proc. PIT, rośnie niemal równolegle z liczbą uzyskujących wysokie dochody. Według danych z izb skarbowych grupa podatników PIT deklarujących dochód roczny powyżej miliona złotych zwiększyła się z 14,6 tys. w 2013 r. do 20,4 tys. w roku 2016. W tym samym czasie grupa liniowców poszerzyła się z 446,5 tys. do 534 tys. Ponad 80 proc. milionerów rozlicza podatek dochodowy w ten właśnie sposób. Likwidacja 30-krotności nie dotknie ich w żaden sposób. Ale ci, którzy dziś pracują na etatach i mają wysoki dochód, zyskają dodatkową motywację, by pójść w ślady najbardziej zamożnych.
Radosław Piekarz, doradca podatkowy z kancelarii A&RT, uważa, że składka na ZUS będzie nawet większym motywatorem do takiego działania niż niższa stawka podatku. Zarówno pracownik, jak i pracodawca będą płacić ZUS od pełnego przychodu (19,52 proc.). Tymczasem przechodząc na samozatrudnienie, płacił będzie tylko pracownik (czy też zleceniobiorca), i to ryczałt, niepełne 1200 zł miesięcznie (licząc z dobrowolną składką chorobową). A przez pierwsze dwa lata działalności znacznie mniej, bo będzie korzystał z preferencji dla startującej firmy (niecałe 490 zł).