Tylko w 2016 r. świat nabył towary znad Wisły o wartości 176 mld euro. Odkąd prowadzone są statystyki, nie mieliśmy takiego wyniku. Cieszą się wszyscy. Biznes, bo zarabia. Ludzie, bo mają pracę. Zanim jednak popadniemy w samozachwyt, warto się zastanowić, czy nasz narodowy bohater faktycznie daje takie powody do zadowolenia. Bo duża wartość eksportu nie świadczy jeszcze o gospodarczej sile. Oprócz tego, ile sprzedajemy, liczy się również to, co produkujemy nad Wisłą, a potem wysyłamy za granicę. A jeśli się temu przyjrzymy, to już nie wygląda tak dobrze.

Technologiczna dolina

Pierwszą skazę na wizerunku naszego bohatera narodowego dostrzeżemy, jeśli zagłębimy się w statystyki dotyczące struktury eksportu, czyli tego, jaki odsetek tych 176 mld euro stanowią poszczególne rodzaje produktów. Dla wygody pogrupujemy je na trzy kategorie: produkty wysokiej, średniej i niskiej techniki. Tym lepiej dla gospodarki, im większy w eksporcie udział tej pierwszej kategorii.
Co się pod nią kryje? Sprzęt lotniczy, komputery i maszyny biurowe, sprzęt telekomunikacyjny oraz elektronika, lecz także m.in. wyroby farmaceutyczne czy chemikalia. W 2016 r. udział produktów wysokiej techniki w polskim eksporcie wyniósł zaledwie 8,5 proc. Jasne, to więcej niż dwie dekady wcześniej, kiedy stanowił 2,9 proc., ale to wciąż za mało, jeśli chcemy błyszczeć chociażby na tle naszych sąsiadów. W Czechach odsetek najbardziej zaawansowanych wyrobów w eksporcie wynosi 15,4 proc., a na Węgrzech – 15,2 proc. Lepsza od Polski pod tym względem jest nawet Słowacja (prawie 10 proc.).
Reklama
Skoro bije nas region, to znaczy, że na tle całej Unii wypadamy blado. I faktycznie, jeśli chodzi o udział produktów wysokiej techniki w eksporcie, plasujemy się na 18. miejscu we Wspólnocie. Słabo, biorąc pod uwagę wielkość naszej gospodarki, a także nasze ambicje.
Reklama
W Korei Południowej wyroby wysokiej techniki stanowią 26,8 proc. eksportu. Nic dziwnego, skoro tylko jedna kategoria – układy scalone (obejmująca procesory nie tylko do komputerów, lecz także telefonów komórkowych i właściwie każdego urządzenia, które ma jakieś sterowanie, np. pralki czy odkurzacza) – stanowi 11,3 proc. wartości handlu zagranicznego Seulu. W Chinach, które swój dobrobyt również budują od kilku dekad, ta kategoria stanowi 25,7 proc. eksportu. Nawet Wietnam może się pochwalić wyższą wartością tego wskaźnika – prawie 27 proc.

Miejsce w łańcuchu

Udział produktów wysokiej techniki w eksporcie mówi oczywiście coś na temat gospodarki, ale nie oddaje pełnego jej obrazu. Najlepszym przykładem są Chiny. Z tego kraju pochodzi większość telefonów komórkowych produkowanych obecnie na świecie. Nie znaczy to jednak, że używane przez nas komórki są chińskie. Wręcz przeciwnie – jeśli rozłożymy każdy produkt na części i przeanalizujemy serię kroków, jakie trzeba poczynić, aby powstał, okaże się, że chiński wkład w telefonię komórkową jest niewielki.
Od ponad dekady pisze o tym Jason Dedrick, ekonomista z Syracuse University w stanie Nowy Jork. Za przykład niech posłuży jego analiza odtwarzacza plików mp3 iPod sprzed dekady produkowanego przez firmę Apple (notabene wycofanego z produkcji z tym tygodniu). Za pamięć operacyjną urządzenia odpowiadał południowokoreański Samsung; japońskie firmy TDK, Japan Display Inc. oraz Toshiba dostarczały kolejno baterię, wyświetlacz oraz dysk twardy. Oprogramowanie, design, marketing i logistyka stały po stronie Apple. Montaż na terenie Państwa Środka stanowił znikomy wkład w ogólną wartość produktu – chociaż wlicza się on do wartości chińskiego eksportu.
Dlatego nie chodzi tylko o to, żeby polskie firmy sprzedawały więcej samochodów, komputerów i smartfonów. Dla gospodarczego rozwoju ważniejsze jest, ile w takim samochodzie czy komputerze, który opuszcza polskie granice, jest „żywiołu polskiego”. Mówiąc inaczej: patrzenie na świat przez pryzmat miliardów euro z eksportu to bardzo duże uproszczenie. Zawrotną karierę robi inne ujęcie tematu handlu narodowego, które opiera się na terminie „globalny łańcuch wartości”.
Globalny łańcuch wartości (GVC – od angielskiego terminu „global value chain”) można przyrównać do kolejnych następujących po sobie etapów powstawania i uplasowania na rynku jakiegoś produktu: od jego zaprojektowania, pozyskania surowca do wytworzenia podzespołów, z których powstaje gotowy produkt. Ten produkt następnie trzeba jeszcze zapakować, umiejętnie wypromować i sprzedać.
Globalny łańcuch wartości to takie właśnie etapy, przy czym poszczególnymi ogniwami nie są jednostki konkretnej firmy, ale całe gospodarki. Ich specjalizacje zostały wymuszone przez międzynarodowe korporacje, które poszczególne etapy produkcji umieszczają tam, gdzie jest to dla nich optymalne. Upraszczając, można powiedzieć, że w kraju zasobnym w surowce taka korporacja umieści firmy odpowiedzialne za wydobycie; tam, gdzie gospodarka jest nasycona wiedzą, powstanie projekt; gdzie indziej – gdzie opracowano i wprowadzono do użytku odpowiednie technologie – powstaną podzespoły. A w państwie z tanią siłą roboczą podzespoły poskłada się w produkt finalny.

Liczy się wnętrze

W takim zglobalizowanym układzie trudno jest wychwycić, kiedy miliardy euro naszego eksportu wynikają z naszego potencjału, a kiedy jest to potencjał innego ogniwa łańcucha, które dostarcza nam wcześniej półprodukt do wytworzenia eksportowanego przez nas towaru – jak w przypadku iPoda czy dziesiątek innych produktów, do których komponenty wjeżdżają do Chin już gotowe (wiele z nich jednak jest już wytwarzanych na miejscu).
To trudne, ale wykonalne. Takie podejście do handlu międzynarodowego, oparte na analizach GVC, proponują Międzynarodowa Organizacja Handlu (WTO) i Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Mówiąc w skrócie: eksperci obydwu wypracowali metodę, która mierzy udział wartości dodanej – krajowej i zagranicznej – w eksporcie. To punkt wyjścia do analiz pozycji danej gospodarki w globalnym łańcuchu wartości i podstawa do określenia, czy jest ona w stanie wytworzyć produkt wysokiej techniki, czy jedynie składa go z podzespołów wyprodukowanych i dostarczonych przez kogoś innego.
Problem polega na tym, że w tym ujęciu Polska również nie wypada najlepiej. Owszem, jesteśmy mocno wpięci w globalne łańcuchy wartości. Ale niekoniecznie zajmujemy w nich miejsce, jakie byśmy chcieli. Andżelika Kuźnar z Instytutu Ekonomii Międzynarodowej SGH w swoim tekście „Udział Polski w globalnych łańcuchach wartości” precyzyjnie to opisuje. Żeby policzyć udział w GVC, trzeba określić, jaki udział w wartości eksportu mają wcześniej zaimportowane półprodukty z zagranicy oraz jaki udział w eksporcie innych krajów ma wartość dodana z polskiej gospodarki. Można to zrobić na podstawie bazy OECD. Suma tych dwóch wartości to właśnie udział w GVC.
Ekonomistka przywołuje dane, z których wynika, że wyraźnie wzrósł on z 36 proc. w 1995 r. do 55,6 proc. w 2011 r. Rzecz w tym, że głównie dzięki rosnącej zawartości importu półproduktów w późniejszym eksporcie gotowych towarów. Udział polskiej wartości dodanej w eksporcie innych krajów też rośnie, ale znacznie wolniej. To nas przesuwa w górę globalnego łańcucha wartości. Oznacza to, że Polska jest stosunkowo bardziej atrakcyjna jako miejsce przetwarzania półproduktów (co wynika z relatywnie niskich kosztów pracy) niż jako producent i eksporter wytwarzanych w kraju półproduktów wchodzących w skład bardziej złożonych dóbr kierowanych na eksport – pisze Andżelika Kuźnar.
Pozycję krajowej gospodarki w GVC można określić jeszcze inaczej, udziałem zagranicznej wartości dodanej w eksporcie brutto. Sam eksport może być wiele wart, ale jeśli dla osiągnięcia tego wyniku wcześniej trzeba było zaimportować półprodukt, to nie musi wcale dobrze świadczyć o pozycji gospodarki. Bo oznacza to mniej miejsca dla krajowych firm. A tylko ich udział w eksporcie liczy się z punktu widzenia potencjału wzrostu gospodarczego. Z przywoływanej już bazy danych OECD wynika, że stopniowo udział krajowej wartości dodanej w eksporcie z Polski stopniowo maleje. Jeszcze w 1995 r. wynosił 84 proc., w połowie poprzedniej dekady już 72 proc., a w 2011 r. (ostatnie dostępne dane) niecałe 68 proc.
Co to oznacza? Eksport dynamicznie rósł, bijąc kolejne rekordy wartości, ale niekoniecznie wynikało to z powiększania potencjału krajowych firm. W branżach wysokiej techniki – jak komputery i elektronika – było z tym już naprawdę słabo. W eksporcie tego typu dóbr – który i tak przecież ma niewielki udział w całej sprzedaży za granicę – udział krajowej wartości dodanej sięga 46 proc. Inny segment przemysłu, który upodobał sobie Polskę jako miejsce dla swoich montowni – czyli motoryzacja – ma 52-procentowy udział krajowej wartości dodanej w eksporcie. Po drugiej stronie bieguna mamy górnictwo z udziałem ponad 80-procentowym.

Montownia Polonia

Ze strukturą eksportu związana jest struktura polskich przedsiębiorstw. Według Głównego Urzędu Statystycznego firmy trudniące się wytwarzaniem produktów wysokiej techniki stanowiły zaledwie 2,4 proc. aktywnych przedsiębiorstw przetwórstwa przemysłowego o liczbie pracujących powyżej dziewięciu osób. Pracownicy tych przedsiębiorstw to ledwie 5 proc. wszystkich pracujących w przemyśle.
Eksportowy czempion ma nogi z waty między innymi dlatego, że w Polsce bardzo mało wydaje się na badania i rozwój. Według zestawienia z raportu GUS poświęconego polskiej nauce i technice w 2015 r. (nowszego jeszcze nie ma) nakłady wewnętrzne na działalność badawczą i rozwojową (B+R) w Polsce w 2014 r. stanowiły 1,35 proc. nakładów wszystkich 28 krajów członkowskich Unii Europejskiej, zaś w 2015 r. – 1,44 proc.
W 2014 r. Polska zajmowała dwudzieste miejsce wśród krajów Unii pod względem wielkości wskaźnika intensywności prac B+R. To wartość nakładów brutto na badania w odniesieniu do PKB. Wskaźnik ten w przypadku Polski był 2,2 razy niższy niż dla całej Unii. Ze wstępnych danych za 2015 r. wynika co prawda, że w 2015 r. po raz pierwszy w historii przekroczył on 1 proc., ale do 3-procentowej wartości, którą określa się jako wielkość referencyjną, nadal nam daleko.
I tu można zadać sobie pytanie: czy nam to robi jakąś różnicę? Dlaczego nie mielibyśmy eksportować dóbr niskiej techniki i na tym zarabiać? Albo co nam przeszkadza w byciu globalną montownią? Skoro jest praca, płacą za nią, to po co wydziwiać?
Pierwsza sprawa: główny czynnik przewagi konkurencyjnej polskiej gospodarki, czyli tania praca, będzie się wyczerpywał. I nie musi to wynikać z większych aspiracji społecznych, czyli przez to, że ludzie zaczynają się cenić i chcą więcej zarabiać. Powodem będzie demografia – coraz mniej osób w wieku produkcyjnym oznacza mniejszą podaż pracy. Coraz mniejsza podaż wymusi na pracodawcach konkurencję, a najprostszym narzędziem w tej kwestii jest wysokość uposażeń. Im będą one wyższe, czyli im bardziej wzrosną koszty pracy, tym bardziej polska gospodarka przestanie wypełniać rolę, jaką dziś przypisuje się jej w globalnym łańcuchu wartości.
Na razie jesteśmy mniej więcej w środkowych ogniwach. Chodzi o to, żeby przesunąć się w górę (projektowanie, produkcja elementów) lub w dół (sprzedaż produktu finalnego, wsparcie klienta). Cała zabawa polega na tym, żeby tak się umiejscowić w tym globalnym łańcuchu wartości, by krajowa gospodarka partycypowała w nim bezpośrednio. Mówiąc inaczej: jeśli już mamy składać podzespoły w produkt finalny, to najlepiej byłoby je samemu produkować, a nie odbierać gotowe do montażu z zagranicy. Produkcja tworzy więcej wartości dodanej w gospodarce niż montaż. A tworzenie wartości dodanej jest kluczowe dla gospodarczego rozwoju.

Smok zrywa się z łańcucha

Można to uzasadnić jeszcze inaczej: montownię łatwiej przenieść niż biuro projektowe czy fabrykę podzespołów. Projektowanie i produkcja wymagają odpowiednio wykwalifikowanej siły roboczej. W montowniach poziom zaawansowania zawodowego kadry może być mniejszy, a przyuczenie nowej jest prostsze.
Wyjątkiem jest oczywiście sytuacja, w której inne ogniwa łańcucha znajdują się blisko zakładu składającego finalny produkt. Na tym swoją konkurencyjność starają się budować Chiny: chociaż przezywane są fabryką świata, dzisiaj potrafią przejąć zadania związane z innymi ogniwami łańcucha wartości. Korzystają z tego m.in. marki sprzedające tanią elektronikę, w tym założone przez polski biznes. Wystarczy, jeśli wezmą na siebie marketing, dystrybucję i obsługę posprzedażową na rodzimym rynku. Partnerzy z Państwa Środka zaprojektują sprzęt pod docelową cenę, dobiorą komponenty, zorganizują łańcuch dostaw i montaż.
Przekonał się o tym Wristy, polski start-up produkujący komórkowy telefon nadgarstkowy (wygląda jak smartwatch, ale służy tylko do połączeń). Firma nie była w stanie znaleźć partnera w Europie, który zaprojektowałby urządzenie w rozsądnej cenie. Odpowiednie biuro projektowe (zresztą jedno z wielu) udało się znaleźć dopiero w Szanghaju. Chińczycy nie tylko zbudowali urządzenie za połowę tego, co konkurencja ze Starego Kontynentu, ale byli też w stanie zorganizować zakupy komponentów i montaż. Obecność jednego ogniwa łańcucha może być korzystna dla powstania innych. W Polsce dzieje się to w branży motoryzacyjnej (chociaż tutaj wartość zagraniczna produkcji w naszej produkcji wciąż jest wysoka).
Drugi powód: w środkowych ogniwach GVC udział krajowej wartości dodanej jest zwykle najniższy. A to oznacza hamowanie rozwoju. Trwanie w tym punkcie GVC zwiększa też prawdopodobieństwo wpadnięcia w pułapkę średniego rozwoju. Opisywało ją wielu ekonomistów. To stan, w którym gospodarka, osiągając pewien pułap, przestaje się rozwijać, bo dotychczasowy model jej rozwoju przestaje działać. Gdy wyczerpuje się rezerwa w postaci taniej pracy, zaczynają się problemy z produktywnością. Żeby utrzymać wysoką wartość dodaną (rozumianą jako różnica między wartością sprzedaży produkcji a kosztem jej wytworzenia), produkt musi być odpowiednio drogi. A skoro tak – to i technologicznie zaawansowany.
Wróćmy na chwilę do Chin. Nad Wisłą mamy tendencję do traktowania mocarstwowych zapowiedzi przywódców niektórych państw – zwłaszcza w systemie komunistycznym – z przymrużeniem oka. Jeśli więc prezydent Xi Jinping oznajmia, że za dziesięć lat w Państwie Środka będzie pracowało milion robotów, to brzmi to trochę jak deklaracje, że już nigdy nie zabraknie sznurka do snopowiązałek.
Tyle że w Chinach zapowiedź prezydenta traktowana jest bardzo poważnie, ponieważ poważnie traktowana jest perspektywa pułapki średniego rozwoju. To dlatego Chińczycy, nie oglądając się na koszty, inwestują w powstanie własnych produktów i nowych technologii. Czyli de facto w zdobycie dodatkowych ogniw łańcucha wartości. Podobną drogą kroczyły azjatyckie gospodarki, które dzisiaj uznajemy za rozwinięte; kroczą nią także kraje, które mają nadzieję na powtórzenie sukcesu Japonii, Tajwanu i Korei Południowej.

Czempion na miarę naszych marzeń

Problem miejsca Polski w globalnych łańcuchach wartości nie jest oczywiście nowy. Wspominał o tym chociażby w wywiadzie kilka lat temu były minister gospodarki Jerzy Hausner, mówiąc, że „w globalnych łańcuchach tworzenia wartości jesteśmy wprawdzie obecni, ale poprzez firmy zagraniczne – nam przypada rola poddostawcy i montażowni. Oznacza to tyle, że eksportujemy wprawdzie coraz więcej, ale o niskiej wartości dodanej. A skoro tak, to trudno o wyraźne zwiększenie dochodów pracowników”.
Refleksja ta w mniejszym lub większym stopniu jest obecna we wszystkich krajach regionu. Słowacki ekonomista Vladimír Baláž pytał na przykład w 2013 r. „Jak uniknąć losu Detroit”; pytanie wyjątkowo złowieszcze, biorąc pod uwagę znaczenie sektora motoryzacyjnego w mniejszej od nas Słowacji.
Wnioski dla Polski są takie, że należy naszego bohatera zdjąć z cokołu i poddać ostrej kuracji na sterydach. Nikt przecież nie będzie czekał, aż wstrzykniemy mu w krwiobieg środki pobudzające innowacyjność. Tylko wtedy jesteśmy w stanie załapać się do forpoczty kolejnych, omijających nasz kraj rewolucji technologicznych, co daje szansę na szybkie przesunięcie się o kilka oczek w łańcuchu wartości. Nie zrobiliśmy tego w latach 60. i 70., kiedy nastąpił boom na rynku elektroniki użytkowej. Ani w latach 80., skutkiem czego ominęła nas rewolucja komputerów osobistych. Rewolucja telekomunikacyjna lat 90. i pierwszej dekady nowego milenium owszem, dotarła do nas, ale tylko w formie produktów. Dalekim pokłosiem jest również nasza nieobecność w rewolucji mobilnej ostatniej dekady. Mówiąc komiksowo: Polska zasługuje na prawdziwego bohatera.

Główny czynnik przewagi konkurencyjnej polskiej gospodarki, czyli tania praca, będzie się wyczerpywał. I nie musi to wynikać z większych aspiracji społecznych. Powodem będzie demografia – coraz mniej osób w wieku produkcyjnym oznacza mniejszą podaż pracy