Zacznijmy od eksperymentu intelektualnego i wyobraźmy sobie duży komercyjny koncern. Byle nie bank. Po prostu bardzo dużą firmę, która zatrudnia tysiące osób, ma miliardy złotych obrotu i produkuje coś namacalnego: samochody, smartfony, lodówki (albo wszystko naraz).
Nasz wyobrażony koncern – mimo że ogólnie rzecz biorąc to naprawdę dobra firma – ma poważne kłopoty. Niezadowoleni ze swoich pensji pracownicy protestują, blokując produkcję. Niestety, chociaż przychody rosną, tempo wzrostu jest niewystarczające, by dać im znaczące podwyżki. Zwłaszcza że ze względu na coraz większe koszty oraz konkurencję marża nie rośnie wcale i coraz trudniej obsługiwać długi, które firma zaciągnęła na poczet dawnych inwestycji.
W tym roku biznes jeszcze się nie zawali, w przyszłym też nie, ale w kolejnym?
Zarząd firmy przyznaje właścicielom, że nie ma pomysłu na to, jak zapobiec dalszej erozji. Ci wpadają w panikę. W końcu jednak znajdują rozwiązanie, które ogłaszają na dużej konferencji prasowej: „Szanowni Państwo! Proszę się nie obawiać o naszą przyszłość. Zdecydowaliśmy, że prowadzenie naszej firmy powierzymy przypadkowemu księgowemu. To gwarancja sukcesu”.
Reklama
Depesze prasowe z takiej konferencji miałyby przewidywalną treść: „Właściciele firmy oszaleli”.
Reklama
Nikt zdrowy na umyśle nie powierzyłby zarządzania skomplikowanym organizmem gospodarczym osobom specjalizującym się we wklepywaniu cyfr do arkuszy Excela. To prosta droga do klęski.
Niestety, oznacza to, że wszyscy jesteśmy szaleni.

Dziury i plany

My, podatnicy, jesteśmy właścicielami (i zarazem pracownikami) olbrzymiej wielobranżowej firmy. Ta firma nazywa się Polska. I my, podatnicy, a więc także wyborcy, od ponad już 25 lat pozwalamy, by naszą gospodarką rządzili ludzie o duszach, ambicjach i werwie księgowych. Dokładnie tacy byli (w większości) ludzie, którzy w rządach III RP zajmowali się naszą gospodarką. Całą politykę gospodarczą zredukowali do problematyki budżetowej. Zza tabel wpływów i wydatków budżetowych patrzyli na wzrost PKB. Najważniejszym ministerstwem po 1989 r. stało się Ministerstwo Finansów. To w nim decydowano o być albo nie być reform.
Owszem, funkcjonowały inne resorty gospodarcze, ale zawsze jakieś takie gorszego sortu – ministerstwa od przecinania wstąg, od wydzierania z budżetu dotacji na tę czy ową grupę interesu (np. na rolników) albo po prostu od symulowania pracy. Upychano w nich łasych na stanowiska koalicjantów i traktowano jako niegroźne, niemogące niczego zmienić, na nic wpłynąć bez imprimatur z MF. Dlatego właśnie, gdy myślimy: „rząd” i „gospodarka”, do głowy przychodzą nam przede wszystkim nazwiska ministrów finansów.
Na liście pierwszy jest, oczywiście, Leszek Balcerowicz. Profesor nie kojarzy się jednak Polakom tylko z kimś, kto uwolnił ich przedsiębiorczy potencjał, lecz także z hiperinflacją, popiwkiem (podatkiem od ponadnormatywnych wynagrodzeń) i upadłościami państwowych firm. W porządku – ktoś musiał posprzątać bałagan po 50 latach socjalistycznej rozróby i to nie mogło być dla wszystkich miłe i przyjemne. Padło na Balcerowicza, który od tamtej pory „musi odejść”.
Tyle że w miarę tego sprzątania i budowania nowej Polski akcenty w polityce gospodarczej w końcu powinny były się rozłożyć inaczej. Finanse państwa powinny były zostać z biegiem czasu uznane za wtórne wobec zdrowia gospodarki tak, jak to jest w prawdziwym życiu: żeby żąć, trzeba wcześniej posiać. Rządy powinny były więc koncentrować się na tworzeniu warunków dla rozwoju gospodarczego, a podatki wówczas – pod warunkiem że system byłby rozsądnie zaprojektowany – same coraz gęściej wpadałyby im do skarbca. Tak się nie stało.
To dlatego w grze popularnych skojarzeń rząd-gospodarka obok Balcerowicza pojawia się wiceminister finansów Witold Modzelewski i wprowadzany przez niego kulawy podatek VAT. Przychodzi nam na myśl dziura Bauca, czyli kryzys budżetowy z 2001 r., gdy minister Jarosław Bauc podał, że finanse państwa nie dopinają się na 17 mld zł. Dobrze też pamiętamy wprowadzenie podatku Belki, gdy w 2002 r. minister Marek Belka uznał, że świetnym sposobem na ratowanie budżetu jest opodatkowanie zysków z oszczędności milionów Polaków (którzy i tak niewiele oszczędzają). Niektórzy pamiętają jeszcze plan Hausnera, którym Jerzy Hausner chciał ograniczyć zadłużenie kraju. No, ale że plan był rozsądny, to go nie zrealizowano. Pewnie też dlatego, że Hausner, gdy plan opracował i próbował wdrożyć, pełnił funkcję ministra gospodarki i pracy. Może gdyby był ministrem finansów, byłoby inaczej?
W każdym razie od tamtej pory minęło 12 lat, w trakcie których beznadziejne potyczki z długiem publicznym toczyli kolejni ministrowie finansów: Teresa Lubińska, Zyta Gilowska, Paweł Wojciechowski, Stanisław Kluza, Jacek Rostowski, Mateusz Szczurek i Paweł Szałamacha. W tym czasie polska debata gospodarcza stawała się coraz bardziej monotonna. Dług, deficyt, podatki, ZUS, dotacje. Podatki, dług, ZUS, dotacje, deficyt. Do znudzenia. Nawet na organizację Euro 2012 patrzono przez ten pryzmat. Dla makroekonomistów i księgowych nadeszły niewątpliwie złote czasy.

Wóz przed koniem

Teraz z długiem publicznym mierzy się Mateusz Morawiecki, dzięki czemu mamy już całkowitą jasność co do tego, w którym miejscu na liście politycznych priorytetów znajduje się realna gospodarka, a w którym kwestie finansowo-księgowe.
Morawiecki to były bankier, a czym zarządzają szefowie banków? Kredytem. Zasobami, które w obecnym systemie pustego pieniądza są niemal darmowe. Wydaje im się, że pieniądze biorą się z niczego. Wystarczy je komuś dać, by mieć ich jeszcze więcej. Trudno się dziwić Morawieckiemu, że firmuje programy socjalne z cyklu „+” i publiczne inwestycje – liczy po prostu, że zadziałają dokładnie tak, jak działały kredyty bankowe. Wymowne w tym wszystkim jest to, że Morawiecki łączy Ministerstwo Rozwoju (dawniej gospodarki) unią personalną z Ministerstwem Finansów.
Niestety, układ polityczny, w którym to wyłącznie finansiści kreują rzeczywistość gospodarczą, nie może w długiej perspektywie przynosić naprawdę szybkiego wzrostu gospodarczego, nie może też sprawiać, by dobrobyt rozlewał się na wszystkich obywateli. Słowem, jeśli twoim państwem rządzą księgowi, nie spodziewaj się cudów. Chyba że będą to cuda, jak za czasów ministra Jacka Rostowskiego, polegające na kreatywnej księgowości i mydleniu oczu inwestorom zagranicznym.
Największą wadą ministrów o duszy księgowych jest krótkowzroczność. Od wgapiania się w arkusze Excela i prezentacje w PowerPoincie przestają dostrzegać, skąd biorą się pieniądze, którymi zarządzają. W efekcie stawiają wóz (budżet państwa czy państwo w ogóle) przed koniem (gospodarką) i dochodzą do wniosku, że herbata staje się słodsza od samego mieszania.
Nagle to państwo wydaje im się przedsiębiorcze, podatki wcale nie są za wysokie i wręcz budują dobrobyt, a prywatną przedsiębiorczość zaczynają uważać za jakąś fanaberię ludu. W końcu skoro państwo nas leczy i edukuje, ogrzewa i wozi pociągami, mogłoby nas też ubierać i karmić, prawda? Księgowi nie pamiętają, że ten pieniądz, który dla nich jest wirtualną cyferką, ktoś musi wcześniej w pocie czoła wypracować. W rezultacie aparat administracyjny rządu skupia się na swojej funkcji finansowej. I od 25 lat jest tak bez względu na to, kto akurat rządzi.
Nawiasem mówiąc, nie wiem, jak w tej sytuacji może kogokolwiek dziwić ciągły wzrost liczby urzędników (a obecnie to ponad 700 tys. osób). Finansów państwa musi strzec przecież cała armia!
Tragikomiczną ilustracją spustoszeń, jakie finansjalizacja państwa czyni w mentalności elit rządzących, jest wypowiedź byłej posłanki PiS Elżbiety Jakubiak, która padła w wywiadzie udzielonym Robertowi Mazurkowi przed 7 laty. – To oni (urzędnicy) przygotowują wielką infrastrukturę dla biznesu. Gdyby nie oni, gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania – przekonywała Jakubiak, na co Mazurek zaprotestował, mówiąc, że gdyby nie biznes, Jakubiak byłaby bez pensji. – To nieprawda! Wypracowuję ją jako urzędnik państwowy, wydając panu zaświadczenia, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą, przygotowując działkę do inwestycji i tak dalej. W sumie to ja panu pozwalam pracować – wypaliła pani polityk.
Co za przewrotna logika – urzędnicy łaskawie pozwalają nam pracować właściwie tylko po to, by nas potem dla naszego własnego dobra opodatkować! Ta logika ma jednak poważne i negatywne konsekwencje także dla samego budżetu, czego zdaje się księgowi nie pojmują.
Konsekwencje te noszą krótką, acz dobitną nazwę: szara strefa.

Ślepi na szarości

Szacuje się, że szara strefa w Polsce stanowi równowartość ok. 20 proc. PKB i zatrudnia 2–3 mln ludzi. Oczom księgowych umyka więc dochód rzędu 400 mld zł, od którego nie odprowadza się podatków ani składek ubezpieczeniowych. Gdyby zmniejszyć szarą strefę chociażby o połowę, można by uzyskać w podatkach dodatkowe 40–50 mld zł i zalepić tym budżetowy deficyt (pod warunkiem że w międzyczasie nikomu nie przyszłoby do głowy znów zwiększyć wydatki).
Z czego wynika istnienie tak dużej gospodarki nieformalnej? Z tego, że 2–3 mln Polaków to anarchiści, chciwcy i złodzieje, skąpiący państwu należnej mu daniny?
Cóż, tacy się także zdarzają. Ale szarą strefę tworzą przede wszystkim całkiem zwykli i dobrzy ludzie. Szara strefa składa się głównie z drobnych aktywności gospodarczych, których nikt nie rejestruje. Możliwe, że twój sąsiad dorabia sobie do emerytury, układając płytki w prywatnych mieszkaniach, a twoja córka studentka udziela korepetycji licealistom... Jak przekonuje prof. Friedrich Schneider, badacz nieformalnej gospodarki z Uniwersytetu w Linz, dla gospodarki jako takiej nie jest ona złą rzeczą, bo zapewnia dodatkowe dobra i usługi, tworzy wartość dodaną. Ale nie ma co do tego wątpliwości, traci na niej państwo. Tyle że na własne życzenie.
Księgowi nie dostrzegają realnego człowieka, który musi podejmować trudne wybory ekonomiczne, bo od nich zależy zawartość jego lodówki. Nie rozumieją przez to, że szara strefa składa się w dużej mierze z działalności, których w wielu wypadkach po zalegalizowaniu nie opłacałoby się wykonywać ze względu na uwarunkowania instytucjonalne, których oni sami są autorami. Gdyby to zmienić – a więc np. zmniejszyć obciążenia podatkowe dla niskich dochodów i usunąć bariery wejścia na rynek – większość uczestników szarej strefy mogłaby się ujawnić. Księgowi jednak nie dostrzegają prawdziwej natury szarej strefy i zamiast najpierw ją zrozumieć, od razu chcą ją zwalczać napalmem fiskalizmu.
– W krajach rozwiniętych szara strefa jest relatywnie niewielka. W USA to np. ok. 5 proc., w Japonii ok. 9. Jeśli w Polsce oscyluje w okolicy 20 proc., to oznacza, że coś przeoczyliście, projektując swoje państwo, tzn. swój system podatkowy i regulacje rynku pracy czy firm i najwyraźniej zniechęcają one do ujawniania dochodu – przekonywał mnie prof. Philip Baker QC, prawnik z Uniwersytetu w Oksfordzie, w trakcie Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie.
Baker twierdzi, że np. w Wielkiej Brytanii jednym ze skutecznych sposobów na redukcję szarej strefy jest wysoka kwota wolna od podatku. – W podstawowej wersji wynosi ona 11,5 tys. funtów rocznie. Państwo świadomie zrzeka się części dochodów podatkowych, wiedząc, że w dłuższej perspektywie bilans i tak będzie in plus – mówi Baker. W Polsce znaczącą kwotę wolną od podatku (30 tys. zł) mają tylko... posłowie. Zwykli ludzie muszą zadowolić się kwotą 6,6 tys. zł, a to i tak dotyczy tylko tych, co zarabiają maksymalnie właśnie 6,6 tys. zł rocznie. Co brzmi jak żart.
Za każdym razem, gdy ktoś podnosi tę kwestię, postulując reformy, napotyka argument z cyklu „budżet tego nie wytrzyma”. Jest to argument absurdalny, bo przecież gdy trzeba sfinansować długiem kolejny program socjalny, nikt nie ma takich skrupułów.
Prawda jest taka, że tym, czego budżet nie wytrzyma, jest brak reform nakierowanych na ułatwienie nam życia. Żeby je zaprojektować, politycy powinni postawić się w miejscu zwykłego człowieka, który wchodzi na rynek, i zastanowić się, jakie bariery rozwojowe spotyka. Okaże się, że większość z nich to drobiazgi, niskie płotki, które poustawiane licznie na bardzo krótkim dystansie uniemożliwiają rozbieg. Tu jakaś niepotrzebna licencja, tam jakiś wymóg rodem z „Paragrafu 22”, zakaz, nakaz, kilka dodatkowych opłat... Załóżmy, że Kowalski chce założyć salon fryzjerski w małej miejscowości. Możliwe, że koszty bieżące działalności będą na początku wyższe niż przychody. Kowalski ma świadomość, że bez względu na sytuację państwo natychmiast zechce od niego składek na ZUS w wysokości ok. 400 zł miesięcznie. Nie stać go na to, a fryzjerstwo to jedyna twarda umiejętność, jaką ma. Jak to się kończy? Kowalski strzyże klientów w dużym pokoju, ukrywając to przed urzędami. Czy w takiej sytuacji naprawdę potępimy Kowalskiego, który „orze, jak może”, a nie państwo?

Księgowi do ksiąg

Politycy lubią dużo mówić o zwykłym człowieku, a nawet mu pomagać. Ich pomoc jednak objawia się najczęściej tym, że zamiast usuwać nam z drogi przeszkody, wysyłają do nas urzędnika, który ma pomagać nam w ich przeskakiwaniu. Problem w tym, że trzeba go opłacić, co oznacza nowe daniny, przepisy, a więc... nowe płotki. Dla polityków ważne są jednak głosy, które dzięki takiej strategii mogą zdobyć, a nie jej realna skuteczność w rozwiązywaniu naszych problemów.
Dopóki wybieramy partie, które do zarządzania gospodarką delegują księgowych, to się nie zmieni. Księgowi nie tylko jej nie rozumieją, ale i nie mają tupetu, by, gdy trzeba, powiedzieć „nie” mocodawcom. Jesteśmy dla nich tylko statystyką, zasobem, kapitałem.
Nie czujmy się jednak wyjątkowi jako Polacy. Rządy księgowych to fenomen dotyczący bardzo wielu cywilizowanych krajów świata, w tym praktycznie całej Europy. Nadzór nad faktyczną polityką gospodarczą objęli ludzie banków i finansjery, którzy dla niepoznaki nazywają się ekonomistami (mimo że prawdziwych naukowców wśród nich ze świecą szukać), skoncentrowani na rentowności obligacji i relacji długu publicznego do PKB. Ich księgowe podejście do gospodarki doprowadziło do kryzysu finansowego (nie zauważyli na rynku pęczniejących baniek) i mimo to w księgowy sposób chcą go zwalczać. Czy zależy im na dobru zwykłego człowieka? Jasne, a głównie na jego konfiskacie.
Byliście ostatnio we Włoszech? W większych miastach częściej niż na karabinierów natkniecie się na radiowóz z napisem Guardia di Finanza. To zmilitaryzowane służby włoskiego ministerstwa finansów, które z równą zawziętością co przestępców podatkowych tropią zwykłych obywateli. Fiskus wyciska z nich ostatnie soki, by móc obsłużyć dług publiczny kraju w wysokości 132 proc. PKB. Zamiast leczenia księgowi fundują im powolną agonię.
Dlatego my u siebie powinniśmy księgowych zwolnić, jeszcze zanim sprowadzą na nas kłopoty tego kalibru, z jakimi borykają się Hiszpania, Grecja, Portugalia czy Włochy.
Nie zrozummy się źle. Nie mam nic przeciw księgowym. Pod warunkiem że zajmują się... cóż, księgowością. Tam ich skrupulatność, dyscyplina i uporządkowanie są w cenie.
Do zarządzania gospodarką powinni zabrać się ludzie, którzy rozumieją jej mechanizmy, a przede wszystkim rozumieją zwyczajnego człowieka. A zatem kto?
Ekonomista i filozof Friedrich Hayek proponował, by prawo stanowiły osoby, które wcześniej sprawdziły się dobrze w zwyczajnym życiu (niekoniecznie w biznesie, ale też w sporcie, twórczości artystycznej itd.) i zyskały największy szacunek swoich środowisk. Na listy wyborcze powinny być one typowane nie przez partie, lecz przez specjalne publicznie fundowane, jak to ujmował Hayek, „kluby polityczne”, czyli coś na wzór think tanków promujących cnoty obywatelskie. Prawo stanowione przez takie osoby i polityka gospodarcza przez nie realizowana odzwierciedlałyby zdaniem Hayeka powszechne przekonania i wartości społeczeństwa. Innymi słowy, rząd i rządzeni graliby do jednej bramki. To tylko jedna z propozycji. Na pewno są też inne i lepsze, ale niemal każda z nich jest lepsza niż status quo z księgowymi w roli głównej.

Morawiecki to były bankier, a czym zarządzają szefowie banków? Kredytem. Zasobami, które w obecnym systemie pustego pieniądza są niemal darmowe. Wydaje im się, że pieniądze biorą się z niczego