Ostatnie tygodnie to powrót do dyskusji o roli państwa w gospodarce. A to za sprawą dwóch ustaw. Pierwsza - tzw. apteka dla aptekarza, nowelizacja prawa farmaceutycznego - została już podpisana przez prezydenta. Druga - tzw. taksówka dla taksówkarza - jest właśnie poddana konsultacjom.

Reklama

To, co je łączy, to zdecydowana ingerencja państwa w rynek. W przypadku prawa farmaceutycznego konsekwencją nowych regulacji będzie to, że nowe placówki będą mogły otwierać wyłącznie osoby z wykształceniem farmaceutycznym. Na dodatek jedna osoba będzie mogła mieć co najwyżej cztery apteki. To cios w duże sieci, często z zagranicznym kapitałem. Z kolei ustawa dla taksówkarzy ma być uderzeniem w Ubera oraz nowoczesne platformy usługowe działające na podobnej zasadzie jak ta amerykańska. W tym przypadku prawodawca nie chce rynku domknąć, lecz ustawowo narzucić zrównanie wymogów stawianych taksówkarzom i uberowcom.

Te dwa rozwiązania wystarczyły, by zawrzało. Niemal każdy polityk i publicysta zabiera w tej sprawie głos. Bo nie chodzi wcale o aptekarzy i taksówkarzy, lecz o to, czy państwo powinno wzmacniać zawodowe kasty. Zdaniem jednych - jak najbardziej. Jednak zdaniem większości - absolutnie nie, bo jest to ze szkodą dla konsumentów.

Nie wpuszczać rekinów

Katowice, lokalna apteka istniejąca od 20 lat. Prowadzi ją pan Wojciech. Niektórzy czytelnicy mogą go pamiętać. Rozmawialiśmy z nim w lutym na temat tego, jak wygląda rynek farmaceutyczny. I czy słusznie ustawodawca chce go reformować. Powiedział wówczas - idąc pod prąd - że problemy rodzimego aptekarstwa wynikają głównie z tego, iż przeciętny jego kolega po fachu uważa, że należy mu się za sam fakt bycia Polakiem. Ale żeby coś zrobić, aby przyciągnąć do siebie klienta - to już niekoniecznie mu się chce. Nie założą strony internetowej, nie wynegocjują lepszych cen z hurtownią, bo przecież farmaceucie negocjowanie nie przystoi, nie wsłuchają się w głos pacjentów, którzy mówią, co by chcieli kupić, a potem narzekają, że ludzie nie przychodzą. Nie przychodzą, bo nie mają po co - tłumaczył wówczas.

Reklama

Dziś deklaruje, że zdania nie zmienił. Ale podkreśla, że to, iż aptekarze dają niewiele z siebie, nie oznacza, że państwo powinno postawić na polskiej farmacji krzyżyk. Krytykowanie grupy zawodowej, która się rozleniwiła, jest słuszne. Ale wyciąganie z tego wniosku, że należy się jej pozbyć poprzez wzmocnienie globalnych koncernów, to absurd. Rozumiem tych, którzy widzą szklankę do połowy pustą, a nie pełną. Ale wiara w poprawę jakości obsługi pacjenta poprzez wpuszczenie do stawu dwóch rekinów to skrajna naiwność - twierdzi farmaceuta. I dodaje, że jedyna wątpliwość, którą ma, polega na tym, czy po pożarciu mniejszych rekiny wezmą się za siebie, by pozostał jeden, czy też będą jedynie złowrogo się na siebie patrzeć.

Rynek farmaceutyczny to wdzięczny przykład. Argument przeciwników apteki dla aptekarza opiera się na tym, że pacjenta interesuje przede wszystkim niska cena. I państwo jako regulator powinno zmierzać w tym kierunku, by zadowolić pacjenta. A skoro ważny jest koszt, należy możliwie najszerzej rynek otworzyć. Więcej podmiotów to większa konkurencja. Zacięta rywalizacja da niższe ceny. To argument, któremu nie zaprzeczają nawet ci, którzy gdy tylko usłyszą słowo "deregulacja”, wykrzywiają twarz w grymasie. Rzecz w tym, że ich zdaniem to podejście krótkowzroczne. W efekcie przynoszące więcej szkód niż pożytku.

Reklama

Mówienie, że deregulacja zawsze jest korzystna, to nieprawda. W momencie, w którym najwięksi na rynku zdominują mniejszych, zaczną tworzyć monopole. A żaden monopolista nie ma interesu w tym, żeby oferować coś tanio, skoro może drogo - wyjaśnia Filip Konopczyński, członek zarządu Fundacji Kaleckiego, think tanku specjalizującego się w polityce gospodarczej.

Taki model - powracając do rynku aptecznego - zaistniał w Norwegii. Najwięksi przedsiębiorcy najpierw wyeliminowali mniejszych, stosując dumpingowe ceny. Następnie tych większych. A wtedy postanowiono sobie odbić lata, gdy trzeba było ostro rywalizować. Ceny poszybowały, a pacjenci - choć na tle innych mieszkańców Europy majętni - zaczęli domagać się interwencji państwa. Ta po pewnym czasie nastąpiła. Choć sieci apteczne na całej operacji i tak wiele zyskały, mimo dokładania do interesu przez lata.

Krytykująca teraz ustawę apteka dla aptekarza Platforma Obywatelska jeszcze dwa lata temu, posiłkując się właśnie przykładem norweskim, biła na alarm, że nie można pozwolić na zdominowanie polskiego rynku farmaceutycznego przez sieci. Niektórzy mają interes w tym, aby za kilka lat w Polsce pozostały dwie, trzy wielkie sieci mające 90 proc. udziałów w rynku. Problem polega na tym, że gdyby to nastąpiło, ci przedsiębiorcy byliby w stanie nawet szantażować rząd na zasadzie: albo coś dostaniemy, albo zamykamy wszystkie nasze placówki w Polsce – wskazywał w 2015 r. poseł PO Rajmund Miller.

Kasta taksówkarska działa w innej sytuacji. Zawodowi kierowcy walczą z amatorami z Ubera. Powód jest oczywisty: ci drudzy odbierają im znaczną część zarobku. I znów wielu mówi, że bardzo słusznie. Bo skoro Uber jest tańszy, to uderzanie w jego sposób działania przez państwo to szkodzenie bardziej konsumentom niż amerykańskiej korporacji.

Rzecz w tym, że korporacje taksówkarskie i Uber działają w Polsce na zupełnie innych zasadach. Taksówkarze posiadają licencje, ubezpieczenie, przeszli egzamin z topografii miasta, wiadomo, że są niekarani. Wreszcie: płacą podatki i odprowadzają składki. W przypadku Ubera gwarancje wynikają z wewnętrznej polityki firmy, a nie obowiązujących przepisów. W świetle prawa kierowca jeżdżący z aplikacją Ubera musi spełnić o wiele mniej wymogów niż taksówkarz. Trudno się więc dziwić, że oferuje usługę taniej.