Chociaż od upadku Lehman Brothers minęło sześć lat, świat jeszcze nie uporał się z jednym z problemów, który leżał u podstaw światowego kryzysu finansowego. Ostatni akt w walce o ograniczenie zarobków prezesów i menedżerów instytucji finansowych miał miejsce w Luksemburgu. Brytyjski rząd w tamtejszym Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej zaskarżył bowiem przyjęte przed rokiem przez europarlament regulacje dotyczące ustanowienia górnego limitu wysokości premii wypłacanych prezesom banków na Startym Kontynencie.
Jeśli przyjrzeć się strukturze rocznych poborów książąt branży finansowej, to właśnie premie stanowią największą ich część. I to one najbardziej kłuły w oczy w pokryzysowych latach.
Dziennik Gazeta Prawna
Unijna propozycja, która swoim zasięgiem objęłaby także pracowników londyńskiego City, przewiduje, że wysokość rocznej premii nie może przekraczać 100 proc. wynagrodzenia zasadniczego. Wyjątkiem jest sytuacja, w której zgodę na wyższe premie wyrażą sami akcjonariusze banku. W takim wypadku decyzja musi zostać podjęta przez trzy czwarte akcjonariuszy lub tylko przez 65 proc. z nich – pod warunkiem że należy do nich przynajmniej połowa akcji danej instytucji. W takim wypadku wysokość premii może wynieść nawet 200 proc. wynagrodzenia zasadniczego. Zapisy te stały się elementem dyrektywy dotyczącej wymogów kapitałowych (CRD). To ogromny pakiet przepisów mający na celu zabezpieczenie sektora finansowego przed prawdopodobieństwem wystąpienia kolejnego wielkiego kryzysu.
Reklama
Rzecznik generalny Trybunału Sprawiedliwości Niilo Jääskinen nie miał jednak wątpliwości, że CRD nie ogranicza wysokości zarobków pracowników banków i nie zagraża konkurencyjności tych instytucji. – Wysokość premii jest uzależniona od wysokości wynagrodzenia zasadniczego, w związku z czym banki nie tracą swobody w kształtowaniu zarobków swoich podwładnych – argumentował Jääskinen. Opinie rzeczników generalnych nie są wiążące dla sędziów trybunału, niemniej wyroki często idą po tej samej linii.
Reklama
Dlatego brytyjski minister skarbu kanclerz George Osborne podjął decyzję o wycofaniu skargi. – Nie mam zamiaru trwonić pieniędzy podatników na skargę, której szanse powodzenia są niewielkie – ocenił. Jednak nawet on przyznaje, że zdarzały się przypadki, kiedy w bankach wynagradzano nie za sukcesy, ale za porażki. I powinno się znaleźć sposób, aby sobie jakoś z tym radzić.
To właśnie na Wyspach sprzeciw względem propozycji ograniczenia premii dla bankierów był najsilniejszy. Argumentowano, że obniży to przewagę konkurencyjną europejskich instytucji finansowych i spowoduje odpływ talentów. Tak wskazywał m.in. burmistrz Londynu Boris Johnson. – To najbardziej zwodniczy pomysł, jaki trafił do nas z Kontynentu od czasu, kiedy Dioklecjan próbował wpłynąć na ceny żywności w Cesarstwie Rzymskim – grzmiał włodarz stolicy nowożytnego imperium.
Nie znaczy to jednak, że w Wielkiej Brytanii nie istnieje świadomość, że wypłaty zbyt wysokich premii mogą prowadzić u zarządzających instytucjami finansowymi do myślenia jedynie o szybkim zysku w krótkiej perspektywie. Z jednej strony politycy mają świadomość, że bankowe City to duma tamtejszej gospodarki. Z drugiej pamięć o takich sprawach, jak chociażby afery z ustawianiem stawki LIBOR, jest zbyt świeża. Dlatego tamtejszy parlament już kilka lat temu proponował, aby premii bankierom nie wypłacać w całości, lecz rozkładać ją na raty – wypłacane z trzyletnim opóźnieniem, nawet przez całą dekadę. Pod koniec lipca zaś Bank Anglii zaproponował zestaw jeszcze ostrzejszych propozycji, które nie tylko zakładają ratalne rozłożenie wypłaty premii do siedmiu lat, ale też możliwość zażądania jej zwrotu przez bank. – Dbanie o odpowiedzialność to kluczowy aspekt działalności regulacyjnej – stwierdził zastępca prezesa Banku Anglii Andrew Bailey.
Tymczasem, zanim jeszcze brytyjski rząd wycofał się ze skargi w Luksemburgu, niektóre europejskie banki już znalazły sposób na obejście zapisów dyrektywy CRD. Zgodnie z opublikowanym w październiku raportem Europejskiego Urzędu Nadzoru Bankowego (EBA, European Banking Authority) 39 instytucji finansowych w całej Unii postanowiło w 2014 roku wprowadzić specjalne dodatki, których wysokość uzależniona jest np. od piastowanej przez pracownika funkcji. Ponieważ zdaniem banków ten składnik wynagrodzenia jest elementem wynagrodzenia zasadniczego, automatycznie powiększa on górny limit możliwych do przyznania premii.
Urzędnicy EBA zareagowali na ten pomysł bardzo ostro – zwrócili się do organów regulacyjnych w krajach członkowskich, aby natychmiast zwróciły uwagę na tę praktykę. Zdaniem EBA uznaniowe dodatki funkcyjne nie stanowią bowiem elementu wynagrodzenia zasadniczego i jako takie nie mogą podnosić wysokości limitu premii.
Jeszcze gorzej sprawa wygląda jednak po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego. Choć początkowo trzeba przyznać, że presja do ograniczenia zarobków bankierów była w Stanach Zjednoczonych największa – zwłaszcza po tym, jak kilka instytucji podtrzymywanych na publicznej kroplówce wypłaciło sobie milionowe premie. Nie pomogła jednak nawet ustawa Dodda-Franka, która – podobnie jak w Europie dyrektywa CRD – wprowadzała zmiany w funkcjonowaniu systemu bankowego, które miały na celu zabezpieczenie go na przyszłość przed wstrząsami. Jak się bowiem okazuje, zapisy ustawy względem wypłat premii pozostają martwe, bo agencje federalne nie mogą się porozumieć odnośnie do stosownych przepisów wykonawczych. W konflikt zaangażowane są między innymi Rezerwa Federalna, Komisja Papierów Wartościowych i Giełd oraz cztery inne agencje federalne o charakterze nadzorczym. Według ostatnich doniesień chcą one zakończyć pracę nad stosownymi przepisami do końca tego roku.
Podobny los spotkał inny zapis z ustawy Dodda-Franka, tzw. regułę Volckera, zgodnie z którą banki nie mogą inwestować środków własnych w pewne instrumenty finansowe. Wprowadzenie tego mechanizmu w życie również opóźniły biurokratyczne przepychanki. Po kilkuletnich konsultacjach, w które zaangażowane były najważniejsze instytucje regulacyjne, ostatecznie zaczęła funkcjonować dopiero w styczniu tego roku.

Bonusy bankowców to niejedyny problem
Dopiero próbujące zaistnieć pomysły na ograniczenie pensji i bonusów dla bankowców oraz uzależnienie ich w większym niż dotychczas stopniu od długoterminowych wyników finansowych zarządzanych przez nich instytucji to niejedyny przykład problemów z wcielaniem w życie pomysłów na uzdrowienie tego sektora gospodarki.
O konieczności rozdzielenia bankowości inwestycyjnej od detalicznej, ustanowienia jednolitego nadzoru bankowego w ramach Unii Europejskiej czy wprowadzenia podatku od transakcji finansowych mówiono już jesienią 2008 r. – czyli tuż po tym, jak wybuchł międzynarodowy kryzys finansowy. Jednak część z tych pomysłów zrealizowano dopiero po kilku latach, a niektóre nadal czekają w poczekalni. I tak Europejski Urząd Nadzoru Bankowego – który wraz z Europejskim Bankiem Centralnym zajmuje się przeprowadzaniem testów wytrzymałościowych banków – zaczął działać od początku 2011 r. Unia bankowa, która ma zapobiegać problemom finansowym banków w strefie euro, weszła w życie dopiero na początku tego miesiąca – i to tylko pierwszy z dwóch elementów docelowego systemu, czyli jednolity mechanizm nadzorczy. Mechanizm uporządkowanej likwidacji, w ramach którego powstanie fundusz na ratowanie banków w wysokości 1 proc. wszystkich aktywów, zacznie obowiązywać dopiero od początku roku 2016 – pod warunkiem oczywiście, że umowa zostanie na czas ratyfikowana. Jednak to i tak lepiej niż z podatkiem od transakcji finansowych, który miał zapobiec takim sytuacjom, że prywatne banki trzeba ratować, wydając na to publiczne pieniądze. Gdy nie udało się go ustanowić w ramach grupy G20, Unia Europejska postanowiła wprowadzić to rozwiązanie na własną rękę. Okazało się jednak, że podatek popiera tylko jedenaście państw członkowskich. Ostatecznie stanęło na tym, że zainteresowane kraje wprowadzą go na mocy umowy międzyrządowej, ale termin tego wydarzenia jest sukcesywnie odsuwany.