Przepraszam, ale dziś pracuję też na recepcji, więc będę musiała co i raz przerwać, by otworzyć drzwi – energiczna, rudowłosa Paulina Wierzbicka, czyli właścicielka i założycielka dwóch biur coworkingowych w centrum Warszawy, podczas naszego spotkania musi kilka razy przerwać rozmowę, by wpuścić kogoś do biura czy pokazać miejsce potencjalnym klientom.
Widzę, że jest spore zainteresowanie.
O, tak. I dlatego właśnie otworzyłam kolejne biuro – tu już nie wystarczało miejsca dla wszystkich chętnych. Ale nie ma co się oszukiwać, to wcale nie jest taki prosty biznes, jak mi się wydawało, gdy zaczęłam go planować po urodzeniu mojej drugiej córeczki – opowiada Wierzbicka. – Właściwie pomysł pojawił się już po pierwszej ciąży. Ale wtedy jeszcze chciałam się więcej nauczyć, poznać nową branżę, bo właśnie zaczynałam pracę w controllingu w agencji reklamowej, kończyłam studia podyplomowe. Ta praca okazała się jednak dosyć żmudna, powtarzalna, analityczna. Do tego jako matka miałam wielokrotnie wyraźnie dawane do zrozumienia, że zwolnienia z powodu choroby dziecka są dla firmy bardzo niewygodne. Dlatego po drugiej ciąży dojrzała we mnie myśl o własnym biznesie. Już wiedziałam, że nie chcę wracać do pracy w korporacji. Kiedy ma się codziennie jakieś dwie godziny na spacerowanie z wózkiem po parku, to dotleniony mózg zaczyna inaczej działać – śmieje się i opowiada, jak trochę ponad trzy lata temu zaczęła szukać odpowiedniego lokalu, by otworzyć biuro, w którym małe firmy mogą sobie wynająć biurko czy pokój na godziny lub na stałe. Po trzech miesiącach poszukiwań wróciła do miejsca, które oglądała jako pierwsze: 160-metrowego pomieszczenia w starej kamienicy tuż obok Politechniki Warszawskiej na ulicy Noakowskiego. To dlatego nowe biuro nazwała NOACowork. – Nie jest idealnie, inwestycja była bardzo duża i wciąż jeszcze się spłaca, ale mimo to taka praca na własny rachunek jest dla mnie idealna. Pozwala mi na kontakt z ludźmi, cały czas mnie rozwija, a do tego zapewnia mi elastyczne godziny pracy, co przy wychowywaniu dwójki dzieci jest niezwykle ważne – tłumaczy Wierzbicka.
Niemalże identyczne powody założenia swojej firmy podają Monika Wieciech i Jola Florczyk z Krakowa. Po kilku latach w swoich zawodach znalazły nowy sposób na życie. Przyjaciółki tworzą modową markę Cado, a zarabiają głównie na sprzedaży swoich ubrań na międzynarodowym portalu DaWanda. Jak same mówią, dzieci były dla nich impulsem do zmian. Monika ma dwie córki: trzymiesięczną oraz dwuipółletnią, Jola jest mamą 6-letniego chłopca. – Wcześniej pracowałam w produkcji filmowej, ale po urodzeniu dziecka naprawdę trudno byłoby mi jeździć z planu na plan. Z Moniką znałyśmy się i przyjaźniłyśmy jeszcze z czasów studenckich i zawsze coś wspólnie projektowałyśmy. Kiedy więc ja zostałam mamą, pojawił się pomysł, by zrobić z tego projektowania regularną działalność – opowiada Florczyk. Na początku same także szyły. Po ponad 4 latach działalności firma ma już na tyle duże obroty, że jej założycielki skupiły się tylko na projektowaniu, a na jesieni ruszają dodatkowo z własnym sklepem internetowym, w którym każdy będzie mógł samodzielnie zaprojektować spersonalizowane charakterystyczne naszyjniki „Zamotki”. – Taki biznes łączony z macierzyństwem to wyzwanie. Ale w żadnym razie nie zamieniłybyśmy tego na tradycyjną pracę – przekonuje Jola Florczyk.
Reklama
Także Anna Zdrojewska swoje wydawnictwo Mamania założyła z powodu pojawienia się na świecie dziecka. Jej córka Bronka urodziła się bardzo drobna, na granicy hipotrofii. Anna zaczęła więc szukać pomocy w książkach i trafiła na brytyjski bestseller „Bobas lubi wybór”. To poradnik o tym, że dziecka nie trzeba karmić na siłę, który promuje baby led weaning, czyli naukę samodzielnego jedzenia od najwcześniejszych chwil życia dziecka. Anna wypróbowała tę metodę i okazało się, że świetnie się sprawdza. Tyle że książka nie była wydana w Polsce. Tak pojawił się pomysł na własne wydawnictwo. Dzisiaj Mamania specjalizująca się w książkach dla rodziców ma w ofercie już blisko dwadzieścia tytułów.
Reklama

Hormon przedsiębiorczości

Biznesów zakładanych przez matki, które niemalże dopiero co wyszły ze szpitala po porodzie, jest prawdziwe zatrzęsienie. – Ja nazywam je progresterobiznesmenki. Matki binzesmenki to trend tak duży, że może rzeczywiście odpowiadają za to hormony, jakie wytwarzają się w czasie ciąży, i to one napędzają młode matki i skłaniają je do zakładania własnych firm – śmieje się dr Leszek Mellibruda, psycholog biznesu ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, tłumacząc fenomen kobiet, które w ciąży, na urlopie macierzyńskim lub wychowawczym wpadają na pomysł, by zamienić dosyć bezpieczny etat na znacznie bardziej niepewną działalność gospodarczą. – Ale na poważnie: to, że matki tuż po urodzeniu dziecka zaczynają zakładać firmy, jest ewidentnie dowodem na to, jak wygląda matryca życia charakterystyczna dla społeczeństw XXI wieku, czyli nakładania się różnych ról. Można równocześnie być pracownikiem i pracodawcą, klientem i sprzedawcą, matką wychowującą małe dziecko i zarządzającą młodą firmą – dodaje psycholog.
Przytakuje mu Marta Waszczuk, prezes fundacji Be Proactive, organizującej Klub Przedsiębiorczych Mam na warszawskiej Saskiej Kępie, która sama zna już kilkadziesiąt młodych matek przedsiębiorczyń: – To prawdziwy boom. Powody są proste: kobietom wcale się nie pali wracać do pracy w stałych godzinach, wolałyby, żeby była ona bardziej elastyczna. Często też nie bardzo mają gdzie wracać, bo pracodawcy niechętnie zatrudniają młode matki. Z drugiej strony nowe technologie, internet, media społecznościowe dają im możliwość w miarę prostego i niedrogiego startu z własną firmą, często prowadzoną w mieszkaniu z dzieckiem u boku – tłumaczy Waszczuk i dodaje, że efektem jest właśnie pęd do własnych biznesów. – Nie zawsze bardzo dobrze przemyślanych. Nie wiem, ile już razy słyszałam o kolejnym planie założenia kawiarni dla mam z dziećmi. Co samo w sobie może nie jest złym pomysłem, ale wiele kobiet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak trudny jest to biznes. I stąd właśnie pomysł, by organizować spotkania, warsztaty uczące o tym, jak się do takiej przedsiębiorczości w ogóle zabrać – mówi Waszczuk.
Także z raportu PARP z 2012 r. wynika, że rodzina i obowiązki związane z posiadaniem dzieci to jeden z głównych motywów decyzji o założeniu własnej firmy. Jak piszą jego autorzy: „Niejednokrotnie praca na rachunek własny w opiniach respondentek przedsiębiorczyń jest jedynym sposobem na pogodzenie obowiązków rodzinnych z zawodowymi. Daje ona szansę kobietom matkom realizować się zawodowo i jednocześnie realizować swoje plany rodzinne”. Zjawisko to widać już w danych GUS, z których wynika, że w ostatnich latach wśród osób zakładających nowe firmy przybywa kobiet przed 35. rokiem życia.
Niewątpliwie ta mamina przedsiębiorczość to również odbicie tego, że 20- i 30-latki są częścią pokolenia instant, które wszystko musi mieć natychmiast: w pracy nie czekają, aż zbiorą doświadczenie, ale pytają o bonusy. Od razu chcą mieć te same przywileje co pracownik z wieloletnim stażem, a gdy rynek im tego nie chce lub nie może zaoferować, nie boją się zaryzykować i przejść na własny garnuszek – tłumaczy dr Mellibruda.
A to dopiero początek tego zjawiska. Eksperci wskazują, że przedłużenie urlopów macierzyńskich do 12 miesięcy (przy takim wymiarze matki otrzymywać będą zasiłek w wysokości 80 proc. pensji) może jeszcze zwiększyć liczbę nowych biznesów zakładanych przez świeżo upieczonych rodziców. Ale Waszczuk podkreśla, że powody są nie tylko czysto pragmatyczne. – Urlop macierzyński trwa dosyć długo, od ubiegłego roku to nawet 52 tygodnie. Dziś młode matki nie chcą na cały ten czas zamykać się z dzieckiem w domu i skupiać tylko i wyłącznie na tej roli. Jako że przy okazji wychowywania dziecka mają więcej czasu dla siebie, to i zaczynają głębiej zastanawiać się, czego chcą od życia, poszukują nowych zainteresowań lub przypominają sobie o starych hobby oraz pasjach i zaczynają je rozwijać, bardzo często właśnie w biznesowym kierunku – tłumaczy ekspertka.
Zauważył to serwis DaWanda, na którym sprzedają Monika Wieciech i Jola Florczyk, i z okazji Dnia Matki zorganizował akcję Matka Polka Kreatorka. Oprócz projektantek z Krakowa biorą w niej udział także Agata Kulik-Pomorska, która razem z mężem ma markę MALAFOR projektującą niezwykłe meble (ich Blow Sofa w 2012 r. dostała prestiżowe wyróżnienie Red Dot Award), Barbara Śniegula tworząca i sprzedająca zaskakującą porcelanę (np. filiżanki z małymi końskimi nóżkami, które mają pozłacane kopytka) i Marta Szafraniec, która wyspecjalizowała się w biżuterii (najbardziej charakterystyczne są naszyjniki imitujące ociekający płyn).

Gospodarcza siła mam

To, co w Polsce jest zjawiskiem nowym, w wielu państwach Europy Zachodniej jest już wieloletnim trendem. Najsilniejszym w Skandynawii, Niemczech i Wielkiej Brytanii, gdzie biznesy zakładane przez młode matki przestają kogokolwiek dziwić.
Poznałyśmy się, kiedy obie byłyśmy w ciąży. Wcześniej pracowałyśmy w zupełnie innych zawodach, ale po urodzeniu dzieci miałyśmy sporo wolnego czasu i zaczęłyśmy rozmawiać o pasji, jaką dzielimy, czyli modzie. Tak pojawił się pomysł na własną firmę – opowiadają nam Eike Braunsdorf i Kathinka Petsch, szerzej znane jako duet Bonnie & Buttermilk. Te dwie młode projektantki ubrań z Berlina wyspecjalizowały się w bluzeczkach, spódnicach i sukienkach wystylizowanych na lata 60. i 70., do których same projektują nie tylko kroje, lecz także wzory tkanin. – Zaczęłyśmy w 2006 r. i początkowo było dosyć ciężko. Wszystkiego – od tego, jak znaleźć fabrykę, która nam wydrukuje materiały, po to, jak rozliczać księgowość – musiałyśmy się same nauczyć, równolegle ucząc się również bycia matkami. Ale za to dziś mamy nie tylko nieźle prosperujący biznes, ale i dużo czasu dla naszych dzieci. Bo tu same jesteśmy sobie szefowymi i możemy je przyprowadzać do pracowni, kiedy tylko chcemy – ze śmiechem opowiada Eike. I rzeczywiście po ich studiu biegają kilkuletni chłopiec wyglądający jak żywa kopia Eike i blond dziewczynka, ewidentnie córeczka Kathinki. – Kiedy my się decydowałyśmy na to, by godzić wczesne macierzyństwo z biznesem, takich firm nie było w Niemczech zbyt wiele. Dziś jednak mam wrażenie, że na każdym roku spotykam matki, które wolą własną, choćby malutką firmę, niż karierę u kogoś – dodaje Petsch.
Jeszcze więcej jest ich w Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec lat 90. ubiegłego wieku pojawił się nawet specjalny termin: „mumpreneur”, czyli połączenie wyrazów mama i przedsiębiorca. Dziś, jak wylicza organizacja pozarządowa Mumpreneurs UK, na 1,2 mln samozatrudnionych Brytyjek (których odsetek w ciągu dekady zwiększył się z 3,3 do 9,6 proc.) blisko 300 tys. stanowią właśnie biznesmamy, a dzięki ich działaniom gospodarka Wielkiej Brytanii w 2013 r. zyskała aż 7,4 mld funtów.
Nic dziwnego więc, że wokół mam biznesmenek wytworzył się prawdziwy ekosystem z dotacjami, pożyczkami, doradcami, poradnikami i kursami pomagającymi w założeniu i prowadzeniu własnej firmy.
Autorka jednego z takich poradników „129 Brilliant Business Ideas for Mums” (czyli „129 błyskotliwych biznesowych pomysłów dla mam”) Antonia Chitty tłumaczy, że wciąż wiele kobiet decyduje się na własny biznes, bo w ich dotychczasowych firmach warunki pracy nie są wystarczająco przyjazne rodzinom. – Samozatrudnienie daje im lepszą kontrolę nad godzinami pracy – mówi. Powtarza więc argumenty znane nam doskonale z polskiego podwórka, ale wskazuje, że w ostatnich latach model biznesów zakładanych tuż po urodzeniu dziecka tak się spopularyzował, że matki biznesmenki zaczynają zwalczać traktowanie ich na specjalnych zasadach. Wolą być postrzegane i oceniane bez taryfy ulgowej, jak każdy inny poważny przedsiębiorca.
Dziś różne życiowe role nakładają się na siebie. Można równocześnie być pracownikiem i pracodawcą, klientem i sprzedawcą, matką wychowującą małe dziecko i zarządzającą młodą firmą