Nowy Jork, 1997 r. Gordon Brown, brytyjski minister finansów, rozmawia w taksówce z doradcą Edem Ballsem na temat korzyści i zagrożeń związanych z ewentualnym wejściem Wielkiej Brytanii do tworzącej się unii walutowej. Brown – jak większość laburzystów – był wówczas skłonny do porzucenia funta, Balls miał wątpliwości. W trakcie dyskusji wymyślili pięć kryteriów, których spełnienie będzie gwarancją bezpiecznego przyjęcia wspólnej waluty, po czym spisali je na kopercie. Oto one:
1. Czy cykle koniunkturalne i struktury gospodarcze Wielkiej Brytanii i państw Unii Gospodarczej i Walutowej (UGW) są na tyle kompatybilne, aby gospodarki brytyjska i pozostałych członków UGW mogły funkcjonować bez zakłóceń, przy ujednoliconych stopach procentowych?
2. Czy rynek UGW i gospodarka brytyjska charakteryzują się wystarczającą elastycznością, aby sprostać ewentualnym wpływom destabilizacyjnym?
3. Czy przystąpienie do UGW stworzy lepsze warunki do podejmowania długookresowych decyzji dotyczących inwestowania w Wielkiej Brytanii?
Reklama
4. Jaki skutek będzie miało przystąpienie Wielkiej Brytanii do UGW dla pozycji konkurencyjnej brytyjskiego sektora usług finansowych?
Reklama
5. Czy przystąpienie do UGW przyczyni się do szybszego wzrostu gospodarczego, stabilizacji i zwiększenia zatrudnienia w Wielkiej Brytanii?
Ten zestaw zagadnień stał się podstawą analizy przeprowadzonej przez ekspertów ministerstwa finansów. Jej wyniki, które Brown przedstawił w październiku 1997 r., były jednoznaczne – nie było warunków, by Wielka Brytania mogła wejść do unii walutowej. Testy powtórzono w 2003 r., ale ich efekty były podobne – eksperci uznali, że Wielka Brytania wprawdzie poczyniła znaczące postępy, ale jej gospodarka wciąż jeszcze jest zbyt mało kompatybilna, by przyjmować euro. Następnej próby już nie było – uwaga Brytyjczyków przeniosła się na sprawy eurokonstytucji i traktatu lizbońskiego. Jeszcze później zaczął się kryzys i nawet laburzyści stracili ochotę na rezygnowanie z funta.

Polska też nie zdała

Powtórzyliśmy test Browna w naszych warunkach. Odpowiedzi udzieliło nam pięciu znanych ekonomistów: Stanisław Gomułka, Witold Orłowski, Stanisław Kluza, Jakub Borowski i Ryszard Petru. Z ich odpowiedzi jasno wynika: nie jesteśmy gotowi na euro.
Kluczowa jest negatywna odpowiedź na pytanie drugie – o elastyczność naszej gospodarki. Musimy jeszcze sporo zrobić, by nie spotkał nas los południa Europy. Czeka nas więc dalsza gruntowna przebudowa finansów publicznych, tak by w przypadku gospodarczych kłopotów móc zwiększać deficyt i dług bez obaw o reakcję rynków finansowych. A to oznacza, że w latach, gdy mamy wzrost, w budżecie powinna być nadwyżka, a w najgorszym razie – nie powinno być deficytu. A w 2012 r. różnica między wydatkami a dochodami sektora finansów publicznych wyniosła ok. 60 mld zł.

Dziś wiemy więcej

Wrzesień 2008 r. Premier Donald Tusk leci na forum ekonomiczne w Krynicy. Ma z sobą notatkę jednego z doradców Michała Boniego, opisującą drogę do spełniania kryteriów konwergencji. Pojawia się tam rok 2011 jako data, w którym możemy to osiągnąć. W trakcie lotu trwa narada, co powiedzieć w Krynicy. Na forum pada słynna deklaracja o wejściu do strefy euro w 2011 r. Data nierealna, bo Polska nie jest nawet w dwuletnim korytarzu walutowym ERM2. Deklaracja wywołuje kompletną konsternację w resorcie finansów. Ministerstwo próbuje wybrnąć z oświadczenia premiera i w końcu podaje wykładnię, że 2011 to rok spełnienia kryteriów, a samo wejście ma nastąpić w 2012 r. Terminy są napięte, ale gdy tydzień później upada w USA bank Lehman Brothers, stają się nierealne.
To, że Wielka Brytania nie zaliczyła testów na pierwszy rzut oka może się wydawać zaskakujące. Bo niezależnie, czy jest w strefie euro, czy poza nią, należy do najbardziej rozwiniętych gospodarek świata, pod względem dochodów na osobę przebija większość państw strefy euro. Co więcej, oszacowano, że wejście Wielkiej Brytanii do strefy euro zwiększyłoby jej wymianę handlową z państwami z obszaru wspólnej waluty w ciągu 30 lat nawet o 50 proc. A to przełożyłoby się na zwiększenie wzrostu gospodarczego w tym okresie o średnio 0,25 pkt proc. rocznie.
Tak się nie stało, ponieważ eksperci uznali, że brytyjska gospodarka nie jest wystarczająco zsynchronizowania, szczególnie w kwestii stóp procentowych. Trwający w latach 80. boom budowlano-kredytowy spowodował, że Brytyjczycy stali się narodem posiadaczy nieruchomości, które w ogromnej mierze były kupowane na kredyt. O to, by nie doszło do załamania na rynku, dbał Bank Anglii, regulując stopy procentowe. Wejście do strefy euro oznaczałoby, że stopy procentowe ustalane byłyby nie w Londynie, lecz we Frankfurcie i stosownie do cykli koniunkturalnych w strefie euro. Według ekspertów ministerstwa finansów ze względu na strukturę gospodarki brytyjskiej odmienną od tych z kontynentalnej części Europy cykle koniunkturalne nie są zbieżne. Ponieważ w czasie drugich testów stopy procentowe w Wielkiej Brytanii były mniej więcej dwa razy wyższe niż w strefie euro, w praktyce oznaczałoby to obniżenie ich do poziomu w unii walutowej, ogromną presję inflacyjną i narastanie bańki na rynku nieruchomości. Kompatybilność okazała się czynnikiem rozstrzygającym, bo jej niewystarczający poziom spowodował brak pozytywnych odpowiedzi na pytania nr 2, 3 i 5. Jednoznacznie pozytywny wpływ członkostwo w strefie euro wywarłoby tylko na pozycję londyńskiego City, ale to akurat pytanie mające najmniejsze przełożenie na sytuację Polski.
Warto zwrócić uwagę, że nasz kraj znajduje się w zupełnie innej sytuacji niż Wielka Brytania. W 1997 r. Brytyjczycy dopiero myśleli o tym, czym będzie strefa euro, my wiemy, czym jest. Jak zwraca uwagę były minister finansów Stefan Kawalec, dzisiaj nasza wiedza o ryzyku związanym z przyjęciem euro jest znacznie większa niż 16 lat temu. Druga kwestia to różnica w potencjale gospodarczym. – Poziom PKB na głowę oraz poziom cen są w Polsce znacznie niższe niż w strefie euro, co powoduje, że w zasadzie niezależnie od cyklów koniunkturalnych po wprowadzeniu wspólnej waluty inflacja w Polsce byłaby wyższa od średniej w strefie euro, a stopy procentowe strefy euro prawdopodobnie jeszcze przez wiele lat byłyby za niskie w stosunku do realiów polskiej gospodarki – komentuje Kawalec.

Odwrócenie paradygmatów

Na razie polityczna presja na przyjęcie lub nieprzyjęcie euro spadła. A w dyskusji zdarzył się szczęśliwie taki moment, że nastąpiło odwrócenie paradygmatów. Gdy była potrzeba polityczna wejścia do strefy, mówiono o ekonomii, gdy można rozmawiać o gospodarce, argumenty za euro są polityczne. Jeszcze kilka lat temu miało być ono wyborem ekonomicznym i dać Polsce rozwojowego kopa, co z zacięciem podkreślali politycy. Frank miał być jeszcze tańszy, stopy kredytów jeszcze niższe, a pensje wyższe. Paradoksalnie, teraz, gdy dyskusja ekonomiczna o euro stała się pragmatyczna i każdy argument jest oglądany z kilku stron, wśród zwolenników szybkiego przystąpienia do strefy euro największym wzięciem cieszą się argumenty polityczne: że strefa nam ucieknie, że państwa UE bez wspólnej waluty staną się peryferiami.
Zdaniem ekonomistów to właśnie polityka może być jedną z większych przeszkód w przyjęciu wspólnej waluty. – Dla nas jest istotne, czy uda się przekonać większość społeczeństwa i mieć zgodę polityczną na wejście do strefy i zmiany w konstytucji – mówi Witold Orłowski, ekspert PwC i członek Rady Gospodarczej przy premierze. Dlaczego tak to interesuje ekonomistów? Bo ma bezpośredni wpływ na kwestie gospodarcze. Gdybyśmy zaczęli drogę do euro bez zmienionej konstytucji czy przynajmniej pewności zmian, każdy polityczny wstrząs będzie się przekładał na kurs złotego, co może doprowadzić do tego, że nie dotrzymamy kryterium stabilnego kursu walutowego w ERM2 i będziemy rozgrywani przez spekulantów walutowych.
Kolejny dylemat dotyczy stabilności unii walutowej. To także pokazuje, jak sytuacja zmieniła się w porównaniu ze stanem sprzed kilku lat. Wówczas strefa euro miała być bezpiecznym portem, do którego zawiniemy, dziś się zastanawiamy, czy gdy dopłyniemy, port będzie miał falochrony, a nawet czy nie zniszczy go sztorm. Dlatego kryteria, które powinna spełniać strefa, by weszła do niej Polska, sami formułujemy odmiennie niż sześć lat temu. – Warunkiem powinno być to, że upora się z kryzysem zadłużenia i w największych krajach dług w relacji do PKB zacznie systematycznie spadać, do tego będziemy mieć do czynienia z trwałym ożywieniem wzrostu gospodarczego oraz będziemy mogli powiedzieć, że prawdopodobieństwo powtórki niedawnych wstrząsów jest małe – mówi Jakub Borowski, autor raportu na temat euro z 2004 r., główny ekonomista Credit Agricole.
Na spełnienie warunków dotyczących długu w Eurolandzie przyjdzie nam poczekać, bo jak wynika z ostatnich prognoz Brukseli, choć średnia stopa zadłużenia w strefie minimalnie spadnie (z 94,5 proc. w 2013 r. do 94,3 proc. PKB w 2014 r.), to relacja długu do PKB w 10 spośród 17 krajów strefy euro wzrośnie. Więc na razie ocena sytuacji w strefie euro jest negatywna.
Do tego nie mniej ważne jest, jak zostaniemy potraktowani, gdybyśmy to my wpadli w kłopoty – zwraca uwagę były minister finansów i były szef KNF Stanisław Kluza. Obszar wspólnej waluty istnieje ponad 10 lat i przeszedł przez cykl koniunkturalny z największym kryzysem finansowym w historii. – Widzieliśmy zachowania w okresie, gdy w gospodarce jest dobrze i gdy jest źle. Pytanie, czy zostaniemy potraktowani jak Irlandia, która zachowała się najpoprawniej i poniosła relatywnie najwyższe koszty, czy jak Grecja i Cypr, które nagrzeszyły najwięcej, a karane są surowo, ale proporcjonalnie mniej – mówi.
Abyśmy nie mieli na głowie takich dylematów, ekonomiści zastanawiają się, co musimy jeszcze zrobić oprócz spełnienia kryteriów z Maastricht. – A zwłaszcza jak zapobiec destabilizacji z powodu niskich stóp i boomu kredytowego, co stało się w Hiszpanii czy Irlandii – podkreśla Stanisław Gomułka, ekonomista Business Center Club i były wiceminister finansów. Dlatego ekonomiści proponują dodanie własnych kryteriów, przeprowadzenie swoistego testu Browna w polskich warunkach. – Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że kraje, które spełniały kryteria konwergencji, miały potem kłopoty, dlatego trzeba spojrzeć głębiej – mówi Cezary Wójcik, autor raportu NBP o korzyściach i kosztach przyjęcia euro z 2009 r. To właśnie on zaproponował najpełniejszą listę pięciu dodatkowych kryteriów. Po pierwsze, czy poziom stopy procentowej Europejskiego Banku Centralnego zapewni, że długoterminowa stopa procentowa w Polsce będzie na poziomie naturalnym. Po drugie, czy stopa inflacji po wejściu do strefy euro nie doprowadzi do trwałej utraty konkurencyjności. Po trzecie, czy potrafimy trzymać budżet w ryzach. Po czwarte, czy istniejące na rynku pracy i dóbr mechanizmy ustalania płac i cen zapewnią utrzymanie realnego kursu walutowego na poziomie zapewniającym konkurencyjność gospodarki. Wreszcie, czy mamy skuteczny nadzór nad rynkami finansowymi.
Pozostaje jeszcze pytanie, czy politycy będą chcieli słuchać specjalistów, bo zazwyczaj robią to tylko wtedy, gdy jest to dla nich wygodne. – Tu chodzi o kategorie czysto erystyczne. Szukanie argumentów na wygranie politycznego sporu, do czego ważne jest przedstawienie dowodu albo pseudodowodu na swoje racje, co opisał już Schopenhauer. Tu ekspert jest kwiatkiem do kożucha, ale dość cennym – mówi politolog Wojciech Jabłoński. Gordon Brown był akurat wyjątkiem, bo mimo że wyniki testu okazały się niezgodne z tym, czego oczekiwał, to zastosował się do ich zaleceń. I ostatecznie dobrze na tym wyszedł. Nawet nieprzychylny laburzystom dziennik „Daily Telegraph” przyznał niedawno, że choć Brown jako minister finansów i premier zrobił mnóstwo rzeczy źle, jedno zrobił dobrze – stworzył testy, które uratowały Wielką Brytanię przed wejściem do strefy euro.