W czasie kryzysu zadłużeniowego Niemcy uchodzą za kotwicę europejskiej stabilności. Taki wizerunek gwarantuje sanacja niemieckich finansów publicznych prowadzona przez ministra Wolfganga Schaeublego. Nie brak jednak wyliczeń, że liczby pokazywane przez Berlin to bezwartościowa makulatura. Bańka, która wraz z pogłębieniem kryzysu w strefie euro pęknie. A mit o niezadłużonych Niemcach upadnie.
Oficjalnie Republika Federalna miała na koniec minionego roku 2,193 bln euro długu. To oznacza 82,7 proc. PKB największej unijnej gospodarki. 1,059 bln z tej sumy to zobowiązania rządu federalnego, reszta jest zadłużeniem landów i gmin. Wciąż powyżej 60-proc. kryterium z Maastricht, ale przynajmniej z jasnym i realistycznym postanowieniem poprawy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem ministra Schaeublego, to niemieckie zadłużenie powinno do 2016 r. wrócić do bezpiecznego poziomu 60 proc. PKB. I co ważniejsze, pozostać tam na stałe, bo w tym samym 2016 r. wchodzi w życie poprawka do konstytucji (uchwalona ze strachu przed kryzysem w 2009 r.) zakazująca rządowi RFN generowania niemal jakiegokolwiek deficytu budżetowego (górna granica będzie wynosiła 0,35 proc. PKB). Tyle plan optymistyczny, który ma jednak jedną podstawową słabość. Może się ziścić, jeśli kryzys w Europie nie będzie już dalej się pogłębiał. A to niestety jest mało prawdopodobne. Co wtedy?

Groźne czarne dziury

Wówczas inwestorzy zaczną się dużo uważniej przyglądać niemieckim finansom. I jeśli będą patrzyli odpowiednio uważnie, to znajdą tam wiele czarnych dziur. Oto kilka przykładów. Na dzień dobry doliczyć należałoby przypadającą na Niemcy część gwarancji dla Europejskiego Banku Centralnego. EBC nie ma przecież własnych pieniędzy, a jego kredytodawcami są państwa członkowskie. EBC sporymi sumami gasi od wielu miesięcy kryzys na południu Europy (udzielając kredytów greckim czy hiszpańskim bankom komercyjnym i wykupując państwowe obligacje rządów Portugalii czy Włoch). Kto więc w wypadku niewypłacalności ratowanych poniesie straty?
Reklama
Głównie Bundesbank, będący największym udziałowcem EBC. A Bundesbank to już bezpośrednio niemieckie państwo. Załóżmy, że pieniądze dotychczas wpompowane przez EBC w południe Europy nigdy nie zostają spłacone. Dla Niemiec to dodatkowe 445 mld, które trzeba dopisać do zadłużeniowego rachunku. A przecież sytuacja w strefie euro może się zagęścić jeszcze bardziej. Wyjście ze strefy euro każdego kolejnego kraju to wzrost gwarancji udzielanych EBC przez Niemcy. I tak, gdyby wyszło całe południe, wtedy do rachunku Berlina trzeba doliczyć nawet 719 mld euro. Faktyczny dług rośnie wtedy do 2,981 bln euro. Czyli 112 proc. PKB. Ale to jeszcze nie jest wszystko.
Reklama

6,581 bln euro długu

Renomowany profesor finansów z uniwersytetu we Fryburgu Bernd Raffelhueschen zaprezentował niedawno wyliczenie, z którego wynika, że tak na dobrą sprawę do tej sumy należałoby jeszcze dodać 3,6 bln euro. Dlaczego? Bo niemieckie ministerstwo finansów, jak każde na świecie, trochę swoje dane upiększa. Państwo ma przecież wiele już zaplanowanych przyszłych zobowiązań, które się nie zmienią: renty, wydatki na zdrowie, urzędnicze emerytury. I zakłada, że będzie w stanie je obsłużyć za pomocą odpowiednio wysokich wpływów podatkowych. – Tu popełnia błąd, opierając się na fałszywych założeniach demograficznych, notorycznie szacując większe wpływy, niż są w rzeczywistości. Tak powstaje zadłużenie, z którego większość w ogóle nie zdaje sobie sprawy – twierdzi Raffelhueschen. Jeśli wziąć pod uwagę jego wyliczenia, Niemcy w 2016 r. lądują z zadłużeniem sięgającym... 6,581 bln euro. Czyli 248 proc. niemieckiego PKB.
Nawet pesymiści przyznają jednak, że przedstawiony powyżej scenariusz niekoniecznie musi się ziścić. Pokazuje on jednak, że należy ostrożnie podchodzić do zapewnień o łatwym przywracaniu budżetowej stabilności. Nawet w takich krajach jak Niemcy. Od strony fiskalnej Europa stąpa po cienkim lodzie. I tak pewnie zostanie przez wiele następnych lat.