Większość z 2,7 tys. ludzi zrzeszonych w związku zawodowym Harleya przystała na protest, bo choć przychody, liczba sprzedawanych motocykli i wartość akcji spółki stale rosną, jej pracownicy nie odczuwają świetnej kondycji firmy.

"Oni nie mają szacunku do pracowników, myślą jedynie o wartości swoich akcji" - streszcza nastroje załogi Tom Boger, przedstawiciel związku zawodowego.

O co cała afera? Oczywiście o pieniądze. Pracownikom na początku miesiąca skończyły się siedmioletnie umowy, a nowe warunki zatrudnienia uznali za niewystarczające. Harley zaoferował bowiem czteroprocentowe podwyżki przez kolejne 3 lata. Zdaniem pracowników to za mało.

Szczególnie że w tym samym czasie wzrosną też koszty opieki zdrowotnej. Strajkujący podkreślają, że koncern stać na zaproponowanie lepszych warunków. Spółka uzyskała 1,64 mld dol. przychodów w samym trzecim kwartale zeszłego roku.

"Nie odpuszczamy, przez 24 godziny na dobę ktoś pikietuje" - mówi Dave Lindsay, pracownik fabryki.

Przeprowadzany w trybie zmianowym strajk może wkrótce poważnie zagrozić spółce, ale przedstawiciele zarządu nie przedstawili żadnego pomysłu na rozwiązanie sytuacji i nie komentują ostatnich wydarzeń.

Mogą być zaskoczeni, bo od dwóch dekad Harley nie przestaje się rozpędzać. Każdy rok firma kończy rekordową sprzedażą. W 2006 r. na nową maszynę skusiło się ponad 349 tys. miłośników stylu, niezawodności i legendy marki, choć jeszcze trzy lata temu marzeniem koncernu było sprzedawanie 290 tys. maszyn rocznie.











Reklama