Polska nie jest krajem bezpiecznym energetycznie. Problemy znikną, dopiero gdy uniezależnimy się od dostaw gazu i ropy z Rosji. Na tle Unii Europejskiej Polska wygląda pozornie nieźle pod względem bezpieczeństwa energetycznego. Dzięki węglowi zależność Polski od importu nośników energii jest stosunkowo niska, wynosi 32 proc. Według Macieja Kaliskiego, dyrektora Departamentu Ropy i Gazu w Ministerstwie Gospodarki, to mniej niż np. w Niemczech, Włoszech czy Hiszpanii.

Reklama

W rezultacie sektor energetyczny, oparty głównie na węglu, należy uznać za bezpieczny. Zwłaszcza że planowana jest w przyszłości budowa elektrowni jądrowej. Na dodatek – choć z wielkimi oporami – realizowana jest koncepcja współudziału polskich firm w budowie siłowni atomowej na Litwie, skąd prąd poprzez – pozostający nadal w planach – most energetyczny popłynąłby do Polski.

Jednak dominacja elektrowni węglowych ma swoje złe strony. Zdaniem Mirosława Dudy z Agencji Rynku Energii uznanie węgla za stabilizator bezpieczeństwa energetycznego oznacza bowiem, że godzimy się na wyższe koszty zaopatrzenia w energię ze względu na rosnące wymagania ekologiczne.

Dostawców ropy można zmienić

Nieco inaczej wygląda sytuacja pod względem dostaw ropy naftowej. Dzięki planowanemu na 2011 rok uruchomieniu magistrali transportującej ropę (BTS-2) Kreml będzie mógł ten surowiec sprzedawać na Zachód z pominięciem Polski. O ile oczywiście zdecyduje się na rezygnację z ropociągu Przyjaźń, którym obecnie Rosjanie tłoczą ropę do Niemiec. Byłaby to powtórka sytuacji z Litwy, gdzie zamknięcie jednej z odnóg rurociągu Przyjaźń odcięło należącą do PKN Orlen rafinerię w Możejkach od surowca.

Reklama

Polskie koncerny naftowe są praktycznie uzależnione od dostaw rosyjskiej ropy – jej udział to ponad 91 proc. dostaw (w kraju uzyskuje się zaledwie 3 proc. tego surowca). Jednak na ewentualne zakręcenie kurka nasz kraj jest dobrze przygotowany. Dysponujemy bowiem portem naftowym w Gdańsku, który jest w stanie zapewnić zakładom Orlenu i Lotosu wystarczające ilości surowca. Tyle że byłby on transportowany tankowcami, a więc droższy.

Ryzykowne uzależnienie

Reklama

Najgorszą sytuację mamy pod względem dostaw gazu. Co prawda Polska importuje 73 proc. potrzebnego nam gazu, czyli mniej niż Czesi (99 proc.), Włosi (93 proc.), Francuzi (98 proc.) czy Portugalczycy (100 proc.), ale zależność od dostaw z jednego kierunku, z Rosji, jest znacznie wyższa niż w większości krajów UE.

O tym, jak zależność ta jest niebezpieczna, przekonaliśmy się podczas ostatniego kryzysu gazowego, który wybuchł w Europie w styczniu 2009 r. W efekcie sporu na linii Moskwa – Kijów gaz przesyłany przez terytorium Ukrainy przestał płynąć, co pozbawiło nas prawie 30 proc. potrzebnego nam paliwa. Na dodatek Rosjanie budują na dnie Bałtyku gazociąg Nord Stream, którym surowiec popłynie do Niemiec. Wówczas będą w stanie całkowicie odciąć nasz kraj od gazu i jednocześnie będą mogli go dostarczać na Zachód.

Grzegorz Pytel, ekspert Instytutu Sobieskiego, uważa, że nasze położenie może zmienić tylko rozwój własnej produkcji gazu (intensyfikacja programu poszukiwawczo-wydobywczego), budowa tzw. interkonektorów, łączących polską sieć gazową z gazociągami naszych zachodnich, południowych i północnych sąsiadów, oraz uruchomienie terminalu LNG, a także rozbudowa magazynów surowcowych (tak by przechowywać ilość gazu, która pokryłaby co najmniej 6-miesięczne potrzeby).

Czytaj dalej



Projekty w trakcie realizacji

Część z tych projektów jest już realizowana. Gaz-System przygotowuje połączenie gazowe z Czechami, rozbudowuje interkonektor w Lasowie przy granicy z Niemcami, ma nadzieję również na reaktywację projektu Baltic Pipe, który zagwarantowałby nam surowiec z Norwegii. Poza tym wkrótce ruszy budowa gazoportu w Świnoujściu, który umożliwi odbiór nawet 7,5 mld m sześc. skroplonego gazu LNG rocznie. Od kilku miesięcy coraz więcej mówi się również o polsko-litewskim gazociągu.

Na tym jednak nie koniec. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo zamierza w ciągu kilku lat uruchomić gazociąg Boernicke – Police, który umożliwiłby import 2 – 3 mld m sześc. gazu rocznie z Zachodu. Resort gospodarki mówi również o planach tzw. rewersu na Jamale, czyli możliwości przesyłania gazu rurociągiem jamalskim nie tylko ze Wschodu na Zachód, ale także w przeciwnym kierunku. Projekty te, wraz z planowaną przez PGNiG rozbudową magazynów gazu (z 1,6 do 3,8 mld m sześc.), istotnie poprawiłyby nasze bezpieczeństwo energetyczne.

Realizacja tych wszystkich projektów wiąże się z gigantycznymi kosztami. Sam terminal LNG kosztuje prawie 3 mld zł. Do tego trzeba doliczyć koszty rozbudowy magazynów gazu i sieci gazociągów, szacowane na ok. 9 mld zł. Ostatecznie te pieniądze będą musieli wyłożyć konsumenci, co oznacza wyższe rachunki za gaz.

Najlepszy surowiec z kraju

Część ekspertów uważa, że należałoby również zwiększyć krajowe wydobycie gazu konwencjonalnego. Dziś pokrywa ono niemal 30 proc. potrzeb. Mogłoby być ono znacznie większe, ponieważ – według Państwowego Instytutu Geologicznego – zasoby wydobywalne wynoszą ponad 150 mld m sześc. To grubo ponad 10 razy więcej niż nasze roczne potrzeby. Przy obecnym poziomie wydobycia (4,1 mld m sześc.) wystarczyłyby one nam na prawie 40 lat.

Ostatnio pojawiła się nadzieja, że nasz kraj nie tylko stałby się niezależny pod względem zaopatrzenia w gaz, ale przekształciłby się nawet w istotnego eksportera tego surowca. Chodzi o gaz z łupków, którego – wg szacunków amerykańskich – mogą być w Polsce nawet 3 bln m sześc

p

Trzeba przeformatować strategię energetyczną Polski
Maciej Drelowski , przewodniczący rady głównej Business Centre Club, członek Rady Monitorującej „DGP”

Z pewnością nie jesteśmy krajem, który jest samodzielny energetycznie, i to w żadnym z sektorów, czy to gazowym, czy paliwowym. Naszym jedynym atutem jest węgiel, ale dopóki nie będziemy go odpowiednio przerabiali, to będzie on stanowił dość pasywny element w debacie o bezpieczeństwie energetycznym. Dotychczasowe próby dywersyfikacji gazowej i naftowej zakończyły się niepowodzeniem.

Należałoby przeformatować strategię energetyczną Polski. Ma to związek z realizowanym programem prywatyzacyjnym, po drugie z samą polityką dywersyfikacyjną. Kwestie bezpieczeństwa energetycznego wymagają rozdzielenia zagadnień ekonomicznych od zagadnień politycznych. Ich łączenie było przyczyną, dla której dotąd nie odnotowaliśmy sukcesu w zakresie poprawy bezpieczeństwa energetycznego. Budowa bezpieczeństwa energetycznego państwa to szereg działań długoterminowych, które powinny być niezależne od opcji, którą reprezentuje dana ekipa rządząca.

Dziś rząd musi bardzo poważnie się zastanowić nad sposobem prywatyzacji całego sektora energetycznego. Chodzi o to, by z jednej strony nie wejść w konflikt z naszym wschodnim partnerem energetycznym, z drugiej – osiągnąć założenia ekonomiczne. Takie podejście powinno przynieść rezultat w postaci dostępu do niezależnych źródeł zarówno gazu, jak i ropy naftowej. Wydaje się, że proces prywatyzacji, szczególnie rafinerii, powinien być podstawą do osiągnięcia takiego celu.

Jeśli chodzi o politykę energetyczną w zakresie energii elektrycznej, też pozostawia ona wiele do życzenia. Trzeba jednak zaznaczyć, że – ze względu na wielkość koniecznych nakładów w tym sektorze – przyjęta strategia w zakresie przesyłu publicznego oraz prywatyzacji producentów i dystrybutorów, przy jednoczesnym zrównoważonym układzie pomiędzy graczami na rynku, wydaje się polityką rozsądną. Można mieć uwagi natomiast do tempa realizacji tego procesu. Determinacja budżetowa może okazać się mało wystarczająca wobec argumentów politycznych, które mogą pojawić się w ciągu najbliższych miesięcy. Są liczni przeciwnicy koncepcji prywatyzacji sektora, debata na temat sposobu prywatyzowania sektora energii elektrycznej będzie zatem toczyć się w parlamencie ze zdwojoną siłą. Będzie wymagało nie lada determinacji, by przez podjęcie tego programu zabezpieczyć odpowiednie przychody kapitałowe, wystarczające choćby na to, żeby sytuacja z sieciami z ostatniej zimy nie powtarzała się regularnie.

Z pewnością nie da się zapewnić bezpieczeństwa energetycznego wyłącznie kosztem inwestorów. Część obciążeń muszą ponosić obywatele. Muszą płacić jednak tylko za to, co jest niezbędne. Udział w ponoszeniu kosztów między społeczeństwem a inwestorami powinien być więc zrównoważony.