Na początek podyskutujmy o faktach, czyli o tym, ile Polak, Niemiec, Szwed czy Brytyjczyk muszą pracować, by dosłużyć się emerytury. Zestawiliśmy Polskę z dwoma grupami krajów. Pierwsza to państwa, w których wiek emerytalny jest wysoki i do których, zdaniem większości ekonomistów, powinniśmy dołączyć. Druga – Czechy oraz Słowacja, nasi sąsiedzi na podobnym poziomie rozwoju. Dodatkowo ujęliśmy w tym zestawieniu Wielką Brytanię, bo do niej w poszukiwaniu pracy wyjechało najwięcej rodaków.
Polacy, pracując stosunkowo krótko jeśli chodzi o lata, pracują bardzo dużo w wymiarze godzinowym. W przypadku Niemiec różnica jest wręcz szokująca: zatrudniony w RFN, pracując 5,6 roku dłużej, wyrabia o ponad 9 tys. godzin mniej od Polaka. W godzinach pracują od nas więcej tylko Szwedzi (prawie 41 lat stażu, emerytura w wielu lat 70) oraz Brytyjczycy. Przy czym wyrabiający prawie 41 lat stażu zawodowego Szwedzi planują wprowadzenie sześciogodzinnego dnia roboczego, by zmniejszyć dzienne obciążenie pracą (z kolei w Holandii standardem jest czterodniowy tydzień pracy). Idźmy dalej. Czech pracuje o 2,5 roku dłużej, by z grubsza zebrać tę samą liczbę godzin co Polak. Przechodzący na emeryturę Węgier ma 30,8 roku kariery za sobą – przy czym pracował 1883 godzin rocznie. Dużo, ale po przemnożeniu przez lata pracy wychodzi 58 tys. godzin, o prawie 3 tys. mniej niż u Polaka.
To zestawienie pokazuje, że dłuższa praca w krajach, na które nasi ekonomiści lubią się powoływać, zwykle oznacza o wiele mniejsze obciążenie godzinowe w wymiarze rocznym. Z prostej przyczyny: pracownik nie jest w stanie wytrwać w pełnej aktywności zawodowej do 67. czy 70. roku życia. Dlatego zaklęcie "musisz pracować dłużej" (w latach) powinno oznaczać – "będziesz pracował mniej" (w godzinach).
Reklama
Warto rozważyć zalety skrócenia tygodniowego wymiaru czasu pracy, rzecz jasna przy zachowaniu wcześniejszych zarobków. Po pierwsze – nie musi to oznaczać spadku produktywności. Szwedzkie eksperymenty dowodzą, że przy odpowiedniej motywacji w 6 godzin wykonuje się to, co kiedyś w 8. Po drugie – ludzie, pracując krócej, mają więcej czasu na to, aby wydawać pieniądze, rosną więc zyski tzw. przemysłu czasu wolnego. Tak nawiasem mówiąc, w tej sytuacji znika problem pracy handlu w niedziele. Skoro pracuję 4 dni, to mam piątek na zakupy, a i tak zostaje mi jeszcze 2,5 dnia wolnego.
Reklama

Pracować, o ile się ma pracę

Jeśli nawet pominiemy te drobiazgi, o których było wcześniej – zmęczenie, pogarszający się stan zdrowia – jeśli nawet przyjmiemy za dogmat twierdzenie, że musimy pracować dłużej (bo inaczej system emerytalny i budżet państwa implodują), pozostaje pytanie: skąd mamy w Polsce wziąć tę pracę. To problem zasadniczy. Bo zajęcia dla ludzi w wieku 55+ (a zwłaszcza kobiet) nie ma. Według różnych, w tym oficjalnych źródeł, jest tak, jak ujął to Konrad Turek, jeden z autorów raportu Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości „Polski rynek pracy – wyzwania i kierunki działań”: „Szczególnie trudna była sytuacja bezrobotnych kobiet – w grupie po 55 r.ż. praktycznie nie obserwowało się przepływów do zatrudnienia”. Tłumacząc z polskiego na nasze – kobieta po skończeniu 55. roku życia, jeśli zostanie zwolniona, już żadnej pracy nie znajdzie. Chyba że na czarno, chyba że prostą (może sprzątać, nawet jeśli skończyła trzy fakultety). Konrad Turek pisze także, że firmy nie chcą zatrudniać osób w wieku okołoemerytalnym. Polityki zarządzania wiekiem (age management) nie prowadzi 3/4 rodzimych firm.
Owszem, w naszym kraju brakuje rąk do pracy, ale młodych. Nawet prof. Jerzy Hausner, zwolennik późniejszego wieku emerytalnego, uważa, że "ci, którzy nie weszli do struktur zarządczych, są skazani na zredukowanie". Dlatego Hausner przekonuje, że biznes musi zmienić nastawienie do osób starszych. Musi? I kto go do tego zachęci? Rytualna odpowiedź na to pytanie brzmi – demografia. Społeczeństwo się starzeje, więc za ileś tam lat nawet seniorzy (a według niektórych źródeł seniorem jest osoba po 45. urodzinach) będą atrakcyjnymi pracownikami. Pod warunkiem że zamkniemy granice. Te wschodnie, żeby zastopować migrację głodnych lepszych zarobków Ukraińców czy Białorusinów. Dlatego lepiej byłoby najpierw odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, kto zatrudni ludzi w wieku 50+, a dopiero potem gardłować za podniesieniem wieku emerytalnego. Ale załóżmy, że demografia, że rynek pracy, że działania państwa będą szły ramię w ramię. Że faktycznie w jakiś sposób biznes się przymusi do polityki zarządzania wiekiem. Możemy sobie wyobrazić jakieś bonusy, zwolnienia podatkowe, które sprawią, że 60-latka będzie atrakcyjną pozycją na liście płac, podobnie jak dziś osoba z orzeczoną grupą inwalidzką. Ale nawet robiąc te założenia, jaką wartość pracujących seniorów jesteśmy w stanie osiągnąć? Może 50 proc., jak optymistycznie zakładał resort pracy w 2013 r. A to oznacza, że druga połowa pracy mieć nie będzie. To z czego będzie żyła do emerytury?
A co się stanie, jeśli tacy seniorzy (będą to w większości kobiety, bo panie przeżywają u nas mężczyzn średnio o 8 lat) jakoś dociągną do wieku uprawniającego do pobierania emerytury? Głodowej, jak wieszczą ekonomiczni prorocy. Z tabelek uwzględniających spodziewaną długość życia wyjdzie może nie mniej niż zero, ale naprawdę niewiele. Zwłaszcza jeśli taka pracownica została wyrzucona na bruk w okolicach 50. albo 55. urodzin.
Oczywiście możemy wziąć kalkulator do ręki i udowodnić, że nawet w sytuacji, kiedy taka kobieta była bez pracy od 55. do 67. roku życia, nie odprowadzała ani złotówki na ubezpieczenie emerytalne, w jakiś sposób przeżyła, dotrwała do dnia, kiedy ZUS będzie mógł jej wypłacać świadczenie, to jej emerytura powinna być wyższa, gdyż odłożone przez nią wcześniej składki procentowały i odkładały się na jej konto emerytalne. Ale to bzdura. Bo możemy postawić dolary przeciwko orzechom, że przepisy się zmienią przynajmniej sto razy w taki sposób, żeby tego nie uwzględnić. Bo cokolwiek ktoś dziś na ten temat mówi czy pisze, nawet niewypłacanie w tym dwunastoletnim okresie emerytury jest dla budżetu państwa korzyścią jedynie pozorną. Bo taka seniorka będzie wymagała wsparcia – zasiłku, dopłaty do czynszu, darmowych posiłków itd. A w dodatku niczego nie wrzucała przez dekadę z okładem do wspólnej kasy.
Zresztą dajmy spokój, przestańmy się oszukiwać. W systemie emerytalnym nie ma żadnych pieniędzy. Żadne wielkie kwoty nie odkładają się na kontach. To, co wpływa z naszych składek, jeszcze szybciej wypływa na wypłatę bieżących świadczeń. I jeszcze trzeba do tego dorzucać ze wspólnej kasy.

Gawędy ludu medialnego

Zacznijmy od rzeczy podstawowej – składka ZUS nie jest składką, a podatkiem (niesprawiedliwym, bo regresywnym). A więc system zdefiniowanej składki nie jest niczym innym, jak systemem zdefiniowanego podatku. A podatki pozostają w gestii państwa. Można je zmieniać, można inaczej naliczać czy włączać w ich podstawę różne dochody, dotąd nieopodatkowane. Skoro składka to podatek, to wysokość emerytur nie zależy od żadnego odkładania, tylko od politycznej decyzji.
Tymczasem ekonomiści liczą słupki i modele ekonometryczne. Wychodzi im, że składka powinna być wyższa, praca dłuższa, stopa zastąpienia (jaki procent ostatniego wynagrodzenia otrzymamy jako emeryturę) niższa. Mówi się, że z obecnej stopy 70 proc. zejść trzeba do 30 proc., a nawet 20 proc. To zawracanie głowy. Wypada ekonomistom przypomnieć podstawowe ustalenia innych nauk społecznych. A jedną z nich jest znaczenie emerytów w systemie politycznym. By daleko nie szukać przykładu – brexit stał się faktem, bo poparły go głównie osoby po pięćdziesiątce. Na Zachodzie ludzie w wieku okołoemerytalnym są bardziej zdyscyplinowanym elektoratem niż osoby młodsze. I co? Nie będzie emerytur albo będą niskie? Emeryci zmiotą każdą siłę polityczną, która to zaproponuje.
O znaczeniu polityki w systemie emerytalnym świadczą przywileje. Solą w oku reformatorów i ekspertów są świadczenia dla rolników. Wiek emerytalny dla tej grupy został podniesiony przez koalicję PO–PSL do 65 lat dla kobiet i 67 lat dla mężczyzn. Teraz wiek emerytalny będzie obniżony do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. PiS nie przewiduje też demontażu KRUS. Co do zasady równości obywateli wobec prawa –to słuszne. Tyle tylko, że pojęcie „rolnika” jest bardzo szerokie i oznacza każdą osobę mającą powyżej 1 ha ziemi ornej i ubezpieczoną w KRUS, gdzie składki są niższe niż w ZUS. Niższa jest także emerytura, ale za to gwarantowana – ma wynosić ok. 1 tys. zł. W dodatku rolnicy do końca 2017 r. będą mogli przechodzić na wcześniejszą emeryturę w wieku 55 lat dla kobiet i 60 lat dla mężczyzn.
Darujemy sobie tutaj powszechnie znane przykłady osób gospodarujących na skrawku ziemi, a utrzymujących się z całkiem innej działalności. Nie jesteśmy za przypinaniem do pługa starych rolników, którzy – jak się to argumentuje – całe życie borykali się ze szczególnie ciężkimi warunkami pracy. Może rzeczywiście niektórzy z obecnych żyjących z roli mają ciężko. Ale czy dotyczy to każdego? I czy za 20 lat te warunki będą równie ciężkie? Rolnictwo się zmienia, jest coraz bardziej zmechanizowane, dzieli się na towarowe i resztę. Dlaczego więc utrzymywać ten system? Warto tu przypomnieć, że pracujących w tym sektorze, według GUS, jest ok. 2,3 mln osób. Jak widać ustalanie wieku emerytalnego nie tyle zależy od racjonalnych przesłanek, ile od polityki.
Często pisze się też o górnikach. Także o ich przywilejach niedostosowanych do realiów rynkowych. Wyliczamy, ile dopłacamy do tony węgla wydobywanej w nierentownych kopalniach i ile kosztują barbórki w zakładach, które wiele lat temu przestały zarabiać. Jedno jest pewne: znaczenie tej grupy zawodowej w systemie emerytalnym jest coraz bardziej marginalne. Górników jest dziś ok. 70 tys., tyle co 3 proc. rolników. I będzie ich ubywało, docelowo z zawodzie będzie pracować 30–40 tys. osób (w całym górnictwie, nie tylko w kopalniach węgla), więc problem rozwiąże się sam. Warto przy tym dodać, że faktyczny wiek emerytalny górników nie jest taki niski. Może 1/4 z nich odchodzi z pracy przed 55. rokiem życia.
Demografia nie kłamie. Nie kłamie też technologia. Za utratę większości miejsc pracy w USA odpowiada automatyzacja. A Polska ma być przecież nowoczesna i innowacyjna. Więc zautomatyzowana. To gdzie tu miejsce na pracę dla osób starszych?

Idziemy na rekord

Nie jest zadaniem dziennikarzy prowadzenie polityki państwa. Ale nasz tekst pokazuje problemy, których nie unikną osoby projektujące system emerytalny, a o których nie chcą mówić, zakładając, że rozwiążą się same lub cudownym zrządzeniem losu znikną, gdy będziemy dłużej pracować.
PiS wciąż posługuje się pojęciem "składki" oraz "czasu składkowego", który ma uprawniać do uzyskania emerytury. Na dodatek jeśli "składka" będzie za niska, zgromadzone pieniądze mają być wypłacone jednorazowo. Więc wyobraźmy sobie, że beneficjent dostaje emerytalne pieniądze w jednym rzucie – niech to będzie 30 tys. zł. Zakładając, że nawet za 1 tys. zł miesięcznie jakoś można przeżyć, to co zrobi ów człowiek po upływie 2,5 roku? Pewnie jakoś będzie żył, bo w krajach rozwiniętych, a do takich zalicza się Polska, ludzie nie umierają z głodu pod mostem (pod warunkiem że się nie stoczyli). Ale faktyczny koszt utrzymania takiego beneficjenta będzie dużo wyższy. Złożymy się na to. Tyle że ego nie uwzględniają wyliczenia emerytalne.
W poprzednich zdaniach słowo "składka" celowo zostało wzięte w cudzysłów. W Polsce to de facto podatek. A skoro tak, to "staż składkowy" jest, łagodnie rzecz ujmując, pomysłem mało sensownym. Uważamy, że warto zastanowić się nad stażem pracy czy zatrudnienia jako podstawą do wypłacenia emerytury. Polska przy tym ma szczególny model zatrudnienia. O ile w świecie mamy do czynienia z modelem dualnym (10–20 proc. względnie pewnych posad oraz 80–90 proc. niczego niegwarantujących zajęć dla sprekaryzowanej reszty), to w naszym kraju model zatrudnienia jest trójskładnikowy: sektor publiczny, salariat i prekariat.
Sektor publiczny to miliony posad – administracja państwowa i samorządowa, służby, inspekcje i administracje specjalne, przedsiębiorstwa samorządowe z sektora użyteczności publicznej (wodociągi, wywóz śmieci, transport miejski) i spółki z udziałem Skarbu Państwa. Pewne i bezpieczne. Stałe, ozusowane, z regulaminami, godzinami, urlopami, przestrzeganym kodeksem pracy. W tym sektorze można mówić o składkach czy o odkładaniu na emeryturę. Bo jest z czego. Salariat to zatrudnieni w sektorze komercyjnym, choć uprzywilejowani. Ci, którzy mają stanowiska zarządcze, rzadkie i cenne umiejętności. Jest ich 10–20 proc. Oni również mają względnie pewne zatrudnienie, wysokie dochody pozwalające na prywatne plany emerytalne, odłożone oszczędności na trudne chwile. Także i oni mogą składkować do systemu, chociaż robią, co mogą, by tego nie czynić. I mamy w końcu całą resztę, dla której etatów nie ma i nie będzie. Zarabiającą grosze, zmuszaną do częstej zmiany pracy, na fikcyjnym samozatrudnieniu.
Powstaje pytanie, jak budować system emerytalny i składkowy dla tych ludzi. Dla osób bez stałej pracy, bez stałych dochodów, bez pewności czegokolwiek. A zwracamy uwagę, że założeniem, choć rzadko wypowiadanym wprost, systemu zdefiniowanej składki jest względna stałość pracy i nieprzerwane wkładanie do ZUS pieniędzy przez 40 i więcej lat. Jak i w jaki sposób w świecie, w którym etatów nie będzie, w świecie ekonomii fuchy mają wpływać stałe pieniądze do systemu emerytalno-rentowego?
Skoro w sektorze komercyjnym pracujemy na różne umowy, to powinno to być brane pod uwagę przy konstruowaniu systemu emerytalnego. Każda praca jest jakoś rozliczana i – najczęściej – opodatkowana. Staż składkowy (proponowany przez SLD czy PSL) na poziomie 40 lat jest nieporozumieniem. Biorąc pod uwagę realia polskiego rynku, oznaczałoby to konieczność przepracowania co najmniej 50 lat. To absurd. Chyba że będziemy chcieli pobić rekord świata – najdłużej na świecie pracuje się na Islandii – 45 lat.
Nie jest też rozwiązaniem prywatne odkładanie, jak to się mawia w mediach choćby po 50 zł miesięcznie. Nawet dla tych, którzy mają z czego. Po pierwsze – nie bardzo wiadomo, gdzie odkładać, by mieć pewność, że za 40 lat będzie ktoś, kto nam te pieniądze odda. A nie ukradnie lub przeznaczy na spekulacje na derywatach? Że nie zmienią się warunki ekonomiczne, polityczne. Wciąż słyszymy, że państwo opiekuńcze się skończyło. I wciąż nie mamy pewności, co z tym fantem zrobić, planując swoją emeryturę. Nie mamy tutaj na myśli 50-, 40- czy nawet 30-latków, ale młodych ludzi wkraczających w życie zawodowe. My, ci starzy, niemający w większości żadnych perspektyw na spokojne życie po zaprzestaniu aktywności zawodowej, nie mamy najmniejszego pomysłu na to, co możemy zaproponować naszym dzieciom i wnukom. A jeśli weźmiemy pod uwagę takie oczywistości, jak częste zmiany pracy, wyjazdy zagraniczne, elastyczne formy zatrudnienia, krótsze lub dłuższe bezrobocie, wolontariat, staże (często bezpłatne) i konieczność wielokrotnego przyuczania się do nowych zawodów – pułapka się zamyka. Sam fakt, że podobno będziemy zmuszeni zmieniać profesję 10 razy w czasie życia zawodowego, dowodzi, że staż składkowy jest pomysłem absurdalnym.

A może dobrowolna eutanazja

Być może się powtarzamy, ale, by użyć wyświechtanej frazy, kropla drąży skałę. Trzeba powtarzać, że najważniejszą z przemilczanych trudności w medialnych dyskusjach jest brak związku pomiędzy dłuższą pracą a późniejszym wiekiem emerytalnym. Państwo może ustalać ten próg, jak chce. Ale z tego, że możliwość przejścia na emeryturę pojawia się (na przykład) w wieku lat 67, wcale nie wynika, że będziemy pracować do 67. roku życia. Wykazaliśmy, posługując się ogólnodostępnymi raportami, że w Polsce kobiety tracą pracę – bezpowrotnie! – mając lat 55. I że zarządzanie wiekiem w polskich firmach jest równie powszechne jak występowanie jednorożców w Parku Łazienkowskim.
Często powtarzana mantra w publicystycznych dyskusjach brzmi: Polacy muszą pracować dłużej. Jeszcze dłużej? Przecież już teraz, pracując stosunkowo krótko w latach, pracujemy niemal spośród wszystkich Europejczyków najdłużej w godzinach. Warto dodać, że nawet komercyjni analitycy (firma Hays) zauważyli, że u nas pracuje się dłużej, i to znacznie dłużej, niż podają oficjalne dane. Powszechne jest nadużywanie „godzin nadliczbowych”. Cudzysłów jest celowy – owe godziny są niepłatne. Czyli Polak, pracując niecałe 33 lata, wypracowuje w godzinach prawie tyle, ile Szwed spędzający w pracy ponad 40 lat. Uważamy, że nie jest możliwe utrzymanie obciążenia godzinowego przy opóźnieniu wieku emerytalnego. Inaczej rzecz ujmując: by pracować dłużej (w latach), niezbędne będzie zmniejszenie obciążenia godzinowego pracowników.
Oczywiście, zawsze można sięgnąć po pomysły spoza ekonomicznej ortodoksji. Może tak idea Davida Hacketta z 1979 r.– system dziedziczenia narodowego? Każde urodzone dziecko dostaje określoną kwotę, która jest mu przelewana na konto w dniu narodzin. A zwalniana jest w dniu osiągnięcia wieku emerytalnego. Przy czym te pieniądze można darować spadkobiercom. Pod warunkiem że się ich nie spożytkuje. I jeszcze jedno: że testator podda się dobrowolnej eutanazji.